W średniowiecznej Polsce, murgrabia lub później
burgrabia, był miejskim zarządcą odpowiedzialnym za bezpieczeństwo grodu lub
zamku. Chyba najbardziej znanym murgrabią, przynajmniej dla mojego pokolenia,
był lokaly „szeryf” ścigający Janosika. Któż nie pamięta tych zabawnych scen z serialu
telewizyjnego o dobroczynnym zbójniku.
Uwspółcześnioną role mugrabii przedstawił pan Zenek
w kabarecie Tey. Była to osoba urzędowa, która brała udział w czynie
społecznym, jakie organizowano w Polsce Ludowej przy każdej okazji.
Socjalistyczny murgrabia, chwytał ochoczo za grabie, lecz podczas prac porządkowych,
zamiast grabić, stawiał je pod murem. Dopiero, gdy pojawiali się fotoreporterzy
lub kamery telewizyjne, udawał że pracuje.
Czyny społeczne, wiece, masówki, to najbardziej
znane akcje, do których spędzano wówczas tłumy osób niekoniecznie chętnych.
Obecność była obowiązkowa, gdyż od niej zależało wiele. Awans w pracy, odznaczenia,
ordery, nagrody, przyznawane były tym, kórzy mogli wykazać się swoją obecnością
w tych społecznych akcjach. Tak więc, w tamtym czasie, murgrabiów było „na
pęczki”, jak to się mówiło po poznańsku.
Kiedy słyszę, lub czytam informacje o
oganizowanych akcjach kościelnych, typu marsz dla Jezusa, zjazd w hali
sportowej, superkonferencja z udziałem słynnych mówców, mimo woli przypomina mi
się socjalistyczna akcja społeczna. W tłumie czujemy się odważniejsi, stać nas
nawet na głośne wykrzykiwanie haseł. Samo pojawienie się w miejscu publicznym,
jest już przejawem heroicznym, ponieważ odsłaniamy swoją tożsamość, przynajmniej
tą zewnętrzną.
Muszę jasno powiedzieć, że nie mam nic przeciwko
marszom, konferencjom, czy zjazdom, niekoniecznie zimowym. Sam wielokrotnie
uczestniczyłom w podobnych imprezach.Uważam jednak, że tego typu wydarzenia
stwarzają dla wielu wierzących okazję do jedynie chwilowego ujawnienia swej
chrześcijańskiej tożsamości. Na codzień, w miejscu pracy czy zamieszkania,
nawet najbliźsi współpracownicy albo sąsiedzi, nie mają pojęcia kim są te
osoby.
W tłumie czujemy się zupełnie inaczej, niż na
osobności. Co najgorsze, że w tłumie uważamy się za kogoś innego, niż jesteśmy
w rzeczywistości. A taka postawa jest już jak najbardziej naganna, o ile
zupełnie niezgodna z podstawowym kanonem chrześcijańskiego życia. Przecież,
każdy się zgodzi z tym, że mamy być prawdziwymi uczniami Chrystusa na codzień,
a nie tylko w niedziele.
Pan Jezus, chociaż na codzień otoczony był tłumem,
to jednak Swoich uczniów wysłał do zwiastowania Królestwa Bożego po dwóch – „A
potem wyznaczył Pan innych, siedemdziesięciu dwóch, i rozesłał ich po dwóch
przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam zamierzał się udać” (Łuk. 10:1). I gdy poszli posłusznie w
tę indywidualną misję, powrócili „z radością, mówiąc: Panie, i demony są nam
podległe w imieniu twoim” (w. 17).
Dobrze jest znajdować się w większym gronie, które
daje możliwość pokrzepienia i zbudowania. Lecz jeśli dla kogoś, są to jedyne okazje
do składania świadectwa o Jezusie, to nie na tym polega nasze uczniostwo. Pan Jezus
potrzebuje każdego Swego ucznia tam, dokąd go posyła. A On powiedział: „Oto
posyłam was jako jagnięta między wilki” (w.
3). Dlatego błogosławieństwa Bożego Królestwa można doświadczać, nie w
tłumie, lecz jak obiecał Chrystus: „Nie bój się, maleńka trzódko! Gdyż
upodobało się Ojcu waszemu dać wam Królestwo” (Łuk. 12:32).
Masowe imprezy kierują się własną psychologią. Nie
można w nich doświadczyć autentyczności osobistej relacji z Panem, gdyż wszystkich
ogarnia euforia tłumu. Pan Jezus znał to doskale, dlatego często zmęczony
napierającym Go tłumem, który szukał bardziej cudownego chleba, niż Jego, „oddalił
się stamtąd w łodzi na miejsce puste, na osobność” (Mat. 14:13).
W tłumnych imprezach, z pewnością dzieje się też
wiele dobrego. Wierzę, że wielu słabych i nieśmiałych może nabrać chęci do
indywidualnej akcji świadczenia o Chrystusie swoją codziennością. Przecież o to
chodzi, aby być światłością Boża wśród rodziny, w szkole, w miejscu pracy. Apostoł
Paweł nauczał wierzących w Pana Jezusa – „Takiego bądźcie względem siebie
usposobienia, jakie było w Chrystusie Jezusie” (Filip. 2:5). Z pewnością miał
na uwadze nasze codzienne sytuacje, a nie udział w masówkach.
A swoją drogą, jakoś nigdzie w Biblii nie znajduję
zachęty do masowych akcji. Pierwsi chrześcijanie nie organizowali krucjat
ewangelizacyjnych, nie zwoływali zjazdów, nie machali flagami na ulicach miast.
Jedyne masowe wydarzenia z udziałem chrześcijan pierwszych wieków, o jakich czytamy
w pozabiblijnych źródłach historycznych, to areny z dzikimi zwierzętami, które
wpuszczano w tłum wiernych świadków Chrystusa.
Pan Jezus kieruje Swoje obietnice i polecenia
osobiście do każdego człowieka. Dlatego każdy z nas musi osobiscie odpowiedzieć
na zasadnicze pytanie: „Albowiem cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat
pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za duszę
swoją? Albowiem Syn Człowieczy przyjdzie w chwale Ojca swego z aniołami swymi,
i wtedy odda każdemu według uczynków jego” (Mat. 1:26,27).
Chrystus osądzi nasze uczynki dokonane z poczuciem
osobistej opowiedzialności, nie zbiorowej. Niestety, obawiam się, że w naszych
kościołach nadal jest wielu „murgrabiów”, którzy ochotnie chwytają za transaprenty
i wykrzykują wyuczone hasła, będąc do tego zachęceni jedynie przez tłum.
Henryk Hukisz