Niedawno usłyszałem historyjkę o dziadku, który
szukał dobrej szkoły dla swojego wnuka. Starzec postanowił znaleźć odpowiednią
szkołę, w której jego potomek mógłby nauczyć się dobrych rzeczy. Wziął więc
malca za rękę i wybrał się do najlepszej szkoły w okolicy. Gdy weszli na
dziedziniec szkoły, była akurat przerwa, musieli przedzierać się przez
gąszcz biegających dzieciaków. Dziadek usłyszał sporo uwag pod swoim adresem z
ust uczniów – co ten garbaty starzec to robi, znikaj stąd łysa pało, i podobne.
Zabrał więc wnuka i rozczarowany wrócił do domu. Nie zrezygnował jednak z
dalszych poszukiwań. Zostawił wnuka pod opieką babci i udał się sam na miasto z
postanowieniem znalezienia właściwej szkoły.
Za każdym razem starał się wejść na teren szkoły w
czasie przerwy, aby móc obserwować zachowanie uczniów, Bardzo często słyszał
nieprzyjemne uwagi pod swoim adresem, lub spotykał się z zupełną obojętnością -
nikt go nie zauważał. Pod koniec dnia, zrezygnowany myślał o powrocie do domu,
gdy nagle zauważył niewielki budynek, na którym widniała tablica informująca,
że znajduje się w nim szkoła. Poczekał chwilkę, i gdy niewielka grupka
dzieciaków wybiegła na przerwę, wszedł na boisko i powodowany zmęczeniem,
usiadł na niskim murku, opierając głowę na swoich rękach. Po chwili usłyszał
dziecięcy głos: „Proszę pana, czy pan źle się czuje?”. Podniósł głowę i
zobaczył koło siebie kilkoro uczniów przyglądających się mu z zainteresowaniem.
„Może chce pan napić się wody? Zaraz zawołamy naszego nauczyciela" – zapytali
uczniowie i pobiegli w kierunku szkolnego budynku. Chwilę później przyszedł
nauczyciel, podał mu szklankę wody i zapytał, czy potrzebuje pomocy.
Starzec wstał, podziękował za wodę, i opuścił
teren tej szkoły. Gdy powrócił do domu, powiedział z zadowoleniem, że znalazł
właściwą szkołę, w której jego wnuk będzie mógł się uczyć, bo jest tam dobry
nauczyciel. Po chwili dodał z pełnym przekonaniem, że dobrych nauczycieli
poznaje się po uczniach.
Ta historyjka, nie ważne, czy prawdziwa, czy
zmyślona, oddaje wielką prawdę o tym, jakimi uczniami jesteśmy my, jako
chrześcijanie. Mamy przecież najlepszego z najlepszych Nauczycieli, co do tego
nikt nie ma wątpliwości. Nie chcę pisać o Tym, który nas naucza, lecz o
tym, czy ludzie, którzy nas obserwują, którzy z nami się spotykają, czy mogą
powiedzieć z pełnym przekonaniem, że jesteśmy uczniami Pana Jezusa.
Chrystus powoływał uczniów stawiając im konkretne wymagania. Jezus powiedział wyraźnie, kto jest godny być Jego uczniem. Już na samym początku Ewangelii Mateusza znajdujemy ogólne stwierdzenie, że „nie jest uczeń nad mistrza ani sługa nad swego
pana; wystarczy uczniowi, aby był jak jego mistrz, a sługa jak jego pan” (Mat. 10:24,25).
Pierwszy warunek, jaki postawił Chrystuss swoim
uczniom wskazuje na szczególny charakter tego powołania. W momencie osobistej
próby, gdy uczniowie musieli odpowiedzieć na pytanie, za kogo uważają
Chrystusa, Pan powiedział: „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze
samego siebie i weźmie krzyż swój, i niech idzie za mną” (Mat. 16:24). O konieczności wzięcia krzyża Pan
Jezus powiedział bardzo wyraźnie, że „kto nie bierze krzyża swego, a idzie
za mną, nie jest mnie godzien” (Mat.
10:38). Tak więc samo naśladowanie, przebywanie w obecności Nauczyciela,
nie czyni jeszcze uczniem, gdyż warunkiem jest niesienie swojego krzyża, czyli
gotowość pójścia na śmierć dla swojego Nauczyciela.
Być może dla niektórych ludzi bycie uczniem Pana
Jezusa kojarzy się z życiem wolnym od trosk, bo przecież Chrystus potrafi zadbać i chronić swoich, jak nikt inny. Uczniowie przy Nim czuli się bezpiecznie, byli
nasyceni chlebem, mogli patrzeć spokojnie w przyszłość. Lecz nie zdawali sobie
sprawy, że naśladowanie Nauczyciela polega zupełnie na czymś innym. Pewien
człowiek, być może przez jakiś czas obserwował uczniów Pana Jezusa, i dlatego zapragnął
przyłączyć się do tego grona. Przy nadarzającej się sposobności podszedł do
Pana i powiedział: „Pójdę za tobą, dokądkolwiek pójdziesz” (Łuk. 9:57). Lecz nie wiedział, że Pan
Jezus nie zwiastował „ewangelii sukcesu”, że z Nim, jako dziecko Króla królów,
będzie miał wszystko, czego zapragnie. Pan Jezus, znawca ludzkich serce i
myśli, wylał kubeł zimnej wody na tę rozgrzaną głowę, mówiąc: „Lisy mają
jamy, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę
skłonił” (w. 58). Ów kandydat na ucznia chyba dalej nie
poszedł, nie po drodze mu było.
Natomiast inny chętny stania się uczniem, też był gotowy
pójść za Nauczycielem, lecz miał małe „ale”. Zaznaczył to już na wstępie rozmowy, jak gdyby spodziewając się, że Pan tego nie zauważy, powiedział: „Pójdę
za tobą, Panie, pierwej jednak pozwól mi ...” (w. 61). Nie ważne, co miał na uwadze, gdyż każdy ma swoje
własne „ale”, a ceną uczniostwa jest uznanie Chrystusa jako swego absolutnego Pana – On jest pierwszym i ostatnim w każdej sprawie, w każdej chwili, zawsze, aż do samego końca.
Pan Jezus, mówiąc o cenie naśladowania Go,
zachęcał do obliczenia wpierw kosztu tej decyzji, zanim wstąpi się na drogę
uczniostwa. Chrystus odwołał się do przykładu króla, który wyrusza na wojnę,
wskazując na jego rozsądek przed wysłaniem swoich wojsk. Czyż, mówi Pan Jezus, „najpierw i nie naradzi
się, czy będzie w stanie w dziesięć tysięcy zmierzyć się z tym, który z
dwudziestoma tysiącami wyrusza przeciwko niemu?” (Łuk. 14:31). Dlatego, zwracając się do swoich uczniów, powiedział:
„Tak więc każdy z was, który się nie wyrzeknie wszystkiego, co ma, nie może
być uczniem moim” (w. 33).
Co to ma wspólnego z historyjką, jaką
opowiedziałem na początku? A no, wiele, bo jedynie ci, którzy na poważnie
traktują swoje uczniostwo, ci którzy są gotowi, nawet za cenę całkowitego
wyrzeczenia się siebie samego, a to znaczy, że są gotowi zrezygnować ze swoich
własnych racji, aby postawić Pana na pierwszym miejscu i być gotowym pełnić Jego wolę.
Nie da się tego zrobić bez Bożej miłości, jaką On
okazał wpierw nam, abyśmy mogli tę miłość pokazać światu. Wówczas, jak
powiedział Dobry Nauczyciel: „wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli
miłość wzajemną mieć będziecie” (Jan
13:35).
Henryk Hukisz