Tuesday, March 20, 2012

Kamera na zakręcie drogi

 Kamery monitorujące są dziś tak popularne, że nikogo nie dziwi ich widok. Możemy je zobaczyć prawie w każdym budynku, na każdym skrzyżowaniu lub zakręcie drogi. Kilka lat temu ze zdziwieniem przeczytałem, że w Londynie jest około milion kamer, które nieustannie rejestrują wszystko, co znajduje się w ich polu widzenia.
Jeśli zdarzy się jakiś wypadek, albo jakieś przestępstwo, policja stara się uzyskać jak najwięcej informacji w celu wykrycia sprawcy. Wówczas te kamery spełniają bardzo pożyteczną rolę. Lecz jeśli nic złego się nie dzieje, to mamy obiekcje co do słuszności instalowania kamer w miejscach publicznych, ponieważ ograniczają naszą wolność i nie chcemy, aby oko Wielkiego Brata nas obserwowało.
Bóg jest Wszechwidzący, On nie potrzebuje kamer, On widzi każdego z nas w każdej sytuacji. Być może są takie miejsca, w których wolelibyśmy aby nie było żadnej kamery, a jednak nie da się uciec przed Bożym wzrokiem.
W Ewangeliach są opisane takie sytuacje, w których istnieje coś na kształt kamery, która dokładnie obserwuje całe zdarzenie. Są to najczęściej przypowieści, jak na przykład, o faryzeuszu i celniku. Bóg rejestruje każde słowo, każdy gest bohaterów tej historii, aby później pokazać prawdziwy obraz ich serc.
Dziś chcę spojrzeć okiem kamery ustawionej na zakręcie drogi schodzącej w dół z Jerozolimy do Jerycha. Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie  jest tak realistyczna, że czujemy się jak w kinie, oglądając całe to zdarzenie na ekranie. Nawet archeolodzy w Izraelu odnaleźli ruiny zajazdu, w którym przysłowiowy Samarytanin umieścił pobitego człowieka. Wprawdzie obiekt ten niczym nie przypomina zajazdu (patrz zdjęcie obok), ale jest wyraźnym świadectwem prawdy o tym, kto jest bliźnim.  
Przypowieść ta jest ilustracją do pytania, jakie pewien uczony w Zakonie zadał Chrystusowi na temat uzyskania zbawienia. Jezus odpowiedział pytaniem, szanując status uczonego w Piśmie – „Jak czytasz?”  Znawca Zakonu odpowiedział poprawnie, że należy przestrzegać przykazania o miłowaniu Boga przede wszystkim, oraz bliźniego, jak siebie samego. Znał Zakon, dlatego zdawał sobie sprawę, że może zaplątać się w wyjaśnianiu na czym polega prawdziwa miłość do Boga, więc odbił „szybką piłkę” zadając pytanie: „A kto jest bliźnim moim?” (Łuk. 10:29).
Uczony w Piśmie chciał, by Chrystus podał mu listę osób, które należy uznać za bliźnich. W ten sposób mógłby znaleźć wymówkę, by nie pomagać tym, których na liście nie ma. Są więc i u nas osoby, których nie wpisujemy na listę tych, którymi należy się zająć. Jakie to wygodne, gdy widzimy człowieka z papierowym kubkiem na skrzyżowaniu ulic, szybko wyciągamy nasza listę i sprawdzamy – nie ma go! Co za ulga - możemy spokojnie jechać dalej.  
Jezus odwrócił całą sytuację, bo bliźnim w tej przypowieści, nie jest człowiek w potrzebie, lecz ten, który ją niesie. A to nie pasuje do naszej wyobraźni, bo sami nie możemy decydować o tym, komu pomóc, a kto jest poza listą. Tak bardzo lubimy być panami sytuacji.
Spójrzmy okiem kamery – co za błogosławieństwo móc zobaczyć to, co „wielu proroków i królów pragnęło zobaczyć” (Łuk. 10:24).  Właśnie, tuż przed rozmową z uczonym w Zakonie, Jezus powiedział na osobności Swoim uczniom, że mogą uważać się za szczęśliwych. widząc to, na co mogą patrzeć.
Oto drogą idzie kapłan, człowiek powołany do szczególnych zadań. Ma gęsto zapisany kalendarz spotkań i obowiązków. Są to tak ważne sprawy, że nie zawraca sobie głowy drobiazgami, spokojnie przechodzi na drugą stronę drogi. Oko kamery rejestruje nie tylko ślad jego stóp, lecz również myśli  jego serca. Kiedy nastanie czas składania raportów, jego długą listę spełnionych kapłańskich obowiązków nagle przerwie migawka z rejestru kamery – obraz odwróconej głowy. I to przyćmi wszystkie inne dzieła jakich dokonał w swoim życiu.
Nadchodzi lewita, on też ma wiele obowiązków - musi przygotować zwierzęta na ofiarę, a kapłan nie lubi, jak coś nie tak jest położone koło ołtarza. Przecież to co robi, służy większej liczbie ludzi i jest ważniejsze, niż ten jeden nieborak leżący na poboczu drogi. Może zmorzył go sen po wypiciu zbyt dużej ilości wina, dlatego nie zauważą człowieka w potrzebie? Szybko przechodzi na druga stronę drogi, żeby przypadkiem nie okazało się, że myli się w swoich domysłach.
Wreszcie, nadchodzi kolejna osoba, kamera rejestruje każdy jej krok. Widzimy wyraźnie, że nie zbacza na drugą stronę, lecz zwalnia, patrzy i widzi człowieka. Dla niego najważniejsze jest to, że to jest człowiek. Nie musi znać jego imienia, statusu społecznego, ani dokąd szedł. Tylko Jezus wiedział, że idzie z Jerozolimy do Jerycha, z miasta świętego, do przeklętego. Dla nas byłaby to bardzo ważna informacja – skoro wybrał taki kierunek, spotkała go słuszna kara.
Człowiek przy drodze leży pobity, „na pół umarły”. Z matematycznego punktu widzenia znaczy, że jest na pół żywy, lecz Chrystus podkreśla jego położenie – potrzebuje bliźniego, gdyż sam sobie nie może pomóc. To tak, jak ze szklanką do połowy pełną. W tej sytuacji ważne jest to, że istnieje możliwość zrobienia dobrego uczynku. Chrystus zwrócił uwagę na to, że czyniąc dobrze, ponosimy jakiś koszt. Nie ma znaczenia uczynek, który nas nic nie kosztuje. Ktoś skomentował tę przypowieść stwierdzeniem, że aby stać się "dobrym Samarytaninem", trzeba mieć kasę. 
Jezus podkreślił fakt, że Samarytanin mógł mieć tysiąc powodów, aby przejść na drugą stronę, nie zauważając Żyda. Lecz to właśnie ten, kto był pogardzany przez Żydów, zatrzymał się, uczynił wszystko, co wynikało z tej specyficznej sytuacji i pojechał dalej nie robiąc szumu wokół siebie. Gdyby nie oko kamery, nie wiedzielibyśmy nic o oliwie i o winie na rany, o bydlęciu, które posłużyło za ambulans, o dwóch denarach i zapewnieniu, że wszelkie dodatkowe koszty zostaną pokryte, gdy będzie wracać. Czy nie jest tak, że dziś wielu w obawie, że Bóg może nie zauważyć ich dobrego uczynku, może niekoniecznie piszą o sobie książki, lecz robią tak wielki szum, aby czasami przez przypadek sprawa nie poszła w zapomnienie.
Kto więc jest naszym bliźnim? To jest źle postawione pytanie. Powinniśmy zapytać się samych siebie: „Czy jestem bliźnim dla drugiego człowieka?”
W innej przypowieści - jak dobrze, że mamy ich wiele - Jezus mówił o wielkiej uczcie. Zaproszenia zostały rozesłane, może nawet wielu potwierdziło swój udział, lecz był wówczas taki zwyczaj, że specjalny goniec szedł jeszcze raz do domów zaproszonych osób i wołał: „Wieczerza gotowa!” (nie wysyłali wówczas SMS-ów.). Zaproszeni zaczęli się wymawiać, gdyż jeden kupił pole, drugi nabył parę wołów i musiał je wypróbować, jeszcze inny pojął żonę (koleżanka na studiach na egzaminie dodała, że też poszedł ją wypróbować).Tak łatwo jest znajdować wymówki. Kapłani i lewici też byli zbyt zajęci, aby podejść do człowieka w potrzebie.
Czy trudno jest znaleźć wymówkę? Może jesteśmy już ekspertami w tej dziedzinie. Co zrobił wówczas gospodarz uczty weselnej? Powiedział: „Wyjdź na drogi i ścieżki i przymuszaj innych do przyjścia, aby został zapełniony mój dom” (Łuk. 14:23). 
Kto jest moim bliźnim? Nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie, jeśli sami nie staniemy się jednym z nich. A najłatwiej jest poznać siebie, czy jestem bliźnim, gdy udam się między opłotki, tam, gdzie znajdują się ci, którzy są w potrzebie.
Tak jak kiedyś, tak samo i dzisiaj, Jezus mówi do nas: „Idź, i ty czyń podobnie” A można to zrobić jedynie, idąc po właściwej stronie drogi.
Henryk Hukisz

No comments:

Post a Comment

Note: Only a member of this blog may post a comment.