Friday, July 25, 2014

Prawdziwy uczeń



 Niedawno usłyszałem historyjkę o dziadku, który szukał dobrej szkoły dla swojego wnuka. Starzec postanowił znaleźć odpowiednią szkołę, w której jego potomek mógłby nauczyć się dobrych rzeczy. Wziął więc malca za rękę i wybrał się do najlepszej szkoły w okolicy. Gdy weszli na dziedziniec szkoły, była akurat przerwa, musieli przedzierać się przez gąszcz biegających dzieciaków. Dziadek usłyszał sporo uwag pod swoim adresem z ust uczniów – co ten garbaty starzec to robi, znikaj stąd łysa pało, i podobne. Zabrał więc wnuka i rozczarowany wrócił do domu. Nie zrezygnował jednak z dalszych poszukiwań. Zostawił wnuka pod opieką babci i udał się sam na miasto z postanowieniem znalezienia właściwej szkoły.
Za każdym razem starał się wejść na teren szkoły w czasie przerwy, aby móc obserwować zachowanie uczniów, Bardzo często słyszał nieprzyjemne uwagi pod swoim adresem, lub spotykał się z zupełną obojętnością - nikt go nie zauważał. Pod koniec dnia, zrezygnowany myślał o powrocie do domu, gdy nagle zauważył niewielki budynek, na którym widniała tablica informująca, że znajduje się w nim szkoła. Poczekał chwilkę, i gdy niewielka grupka dzieciaków wybiegła na przerwę, wszedł na boisko i powodowany zmęczeniem, usiadł na niskim murku, opierając głowę na swoich rękach. Po chwili usłyszał dziecięcy głos: „Proszę pana, czy pan źle się czuje?”. Podniósł głowę i zobaczył koło siebie kilkoro uczniów przyglądających się mu z zainteresowaniem. „Może chce pan napić się wody? Zaraz zawołamy naszego nauczyciela" – zapytali uczniowie i pobiegli w kierunku szkolnego budynku. Chwilę później przyszedł nauczyciel, podał mu szklankę wody i zapytał, czy potrzebuje pomocy.
Starzec wstał, podziękował za wodę, i opuścił teren tej szkoły. Gdy powrócił do domu, powiedział z zadowoleniem, że znalazł właściwą szkołę, w której jego wnuk będzie mógł się uczyć, bo jest tam dobry nauczyciel. Po chwili dodał z pełnym przekonaniem, że dobrych nauczycieli poznaje się po uczniach.
Ta historyjka, nie ważne, czy prawdziwa, czy zmyślona, oddaje wielką prawdę o tym, jakimi uczniami jesteśmy my, jako chrześcijanie. Mamy przecież najlepszego z najlepszych Nauczycieli, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Nie chcę pisać o Tym, który nas naucza, lecz o tym, czy ludzie, którzy nas obserwują, którzy z nami się spotykają, czy mogą powiedzieć z pełnym przekonaniem, że jesteśmy uczniami Pana Jezusa.
Chrystus powoływał uczniów stawiając im konkretne wymagania. Jezus powiedział wyraźnie, kto jest godny być Jego uczniem. Już na samym początku Ewangelii Mateusza znajdujemy ogólne stwierdzenie, że „nie jest uczeń nad mistrza ani sługa nad swego pana; wystarczy uczniowi, aby był jak jego mistrz, a sługa jak jego pan” (Mat. 10:24,25).
Pierwszy warunek, jaki postawił Chrystuss swoim uczniom wskazuje na szczególny charakter tego powołania. W momencie osobistej próby, gdy uczniowie musieli odpowiedzieć na pytanie, za kogo uważają Chrystusa, Pan powiedział: „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój, i niech idzie za mną” (Mat. 16:24). O konieczności wzięcia krzyża Pan Jezus powiedział bardzo wyraźnie, że „kto nie bierze krzyża swego, a idzie za mną, nie jest mnie godzien” (Mat. 10:38). Tak więc samo naśladowanie, przebywanie w obecności Nauczyciela, nie czyni jeszcze uczniem, gdyż warunkiem jest niesienie swojego krzyża, czyli gotowość pójścia na śmierć dla swojego Nauczyciela.
Być może dla niektórych ludzi bycie uczniem Pana Jezusa kojarzy się z życiem wolnym od trosk, bo przecież Chrystus potrafi zadbać i chronić swoich, jak nikt inny. Uczniowie przy Nim czuli się bezpiecznie, byli nasyceni chlebem, mogli patrzeć spokojnie w przyszłość. Lecz nie zdawali sobie sprawy, że naśladowanie Nauczyciela polega zupełnie na czymś innym. Pewien człowiek, być może przez jakiś czas obserwował uczniów Pana Jezusa, i dlatego zapragnął przyłączyć się do tego grona. Przy nadarzającej się sposobności podszedł do Pana i powiedział: „Pójdę za tobą, dokądkolwiek pójdziesz” (Łuk. 9:57). Lecz nie wiedział, że Pan Jezus nie zwiastował „ewangelii sukcesu”, że z Nim, jako dziecko Króla królów, będzie miał wszystko, czego zapragnie. Pan Jezus, znawca ludzkich serce i myśli, wylał kubeł zimnej wody na tę rozgrzaną głowę, mówiąc: „Lisy mają jamy, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę skłonił” (w. 58). Ów kandydat na ucznia chyba dalej nie poszedł, nie po drodze mu było.
Natomiast inny chętny stania się uczniem, też był gotowy pójść za Nauczycielem, lecz miał małe „ale”. Zaznaczył to już na wstępie rozmowy, jak gdyby spodziewając się, że Pan tego nie zauważy, powiedział: „Pójdę za tobą, Panie, pierwej jednak pozwól mi ...” (w. 61). Nie ważne, co miał na uwadze, gdyż każdy ma swoje własne „ale”, a ceną uczniostwa jest uznanie Chrystusa jako swego absolutnego Pana – On jest pierwszym i ostatnim w każdej sprawie, w każdej chwili, zawsze, aż do samego końca.
Pan Jezus, mówiąc o cenie naśladowania Go, zachęcał do obliczenia wpierw kosztu tej decyzji, zanim wstąpi się na drogę uczniostwa. Chrystus odwołał się do przykładu króla, który wyrusza na wojnę, wskazując na jego rozsądek przed wysłaniem swoich wojsk. Czyż, mówi Pan Jezus, „najpierw i nie naradzi się, czy będzie w stanie w dziesięć tysięcy zmierzyć się z tym, który z dwudziestoma tysiącami wyrusza przeciwko niemu?” (Łuk. 14:31). Dlatego, zwracając się do swoich uczniów, powiedział: „Tak więc każdy z was, który się nie wyrzeknie wszystkiego, co ma, nie może być uczniem moim” (w. 33).
Co to ma wspólnego z historyjką, jaką opowiedziałem na początku? A no, wiele, bo jedynie ci, którzy na poważnie traktują swoje uczniostwo, ci którzy są gotowi, nawet za cenę całkowitego wyrzeczenia się siebie samego, a to znaczy, że są gotowi zrezygnować ze swoich własnych racji, aby postawić Pana na pierwszym miejscu i być gotowym pełnić Jego wolę.
Nie da się tego zrobić bez Bożej miłości, jaką On okazał wpierw nam, abyśmy mogli tę miłość pokazać światu. Wówczas, jak powiedział Dobry Nauczyciel: „wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość wzajemną mieć będziecie” (Jan 13:35).
Henryk Hukisz

Friday, July 18, 2014

Motywacja, manipulacja, czy ewangelizacja



 Zauważyłem ostatnio, że dość często zamiast słowa „ewangelista”, używa się określenia „mówca motywacyjny”. Przyznam, że to brzmi bardziej nowocześnie, bo któż dzisiaj w pełni rozumie wyraz pochodzenia greckiego utworzony z obcego dla naszego ucha słowa „euangelion”.
Dlatego chcę przypomnieć, że „ewangelista”, to człowiek, który zwiastuje ewangelię, dobrą nowinę, którą Bóg skierował do zgubionego grzesznika. Ta nowina, czyli wiadomość o Bożej łasce, zawiera najważniejszą treść, która odmienia los człowieka. Bóg, nie tylko wykupił każdą ludzką istotę z grzesznego przekleństwa, lecz udzielił Swojej mocy zwiastowaniu tej prawdy. Jest to Boże dzieło, w którym skutecznie działa moc Ducha Świętego, którego posłał w tym właśnie celu. Chrystus, gdy już wypełniał się czas złożenia ofiary na odkupienie grzesznego świata, powiedział uczniom, że gdy już odejdzie, przyjdzie Pocieszyciel. I On „przekona świat o grzechu i o sprawiedliwości, i o sądzie; o grzechu, gdyż nie uwierzyli we mnie; o sprawiedliwości, gdyż odchodzę do Ojca i już mnie nie ujrzycie; o sądzie zaś, gdyż książę tego świata został osądzony(Jan 16:8-11).
Pozwólcie, że zadam zasadnicze pytanie: „Czy Duch Święty potrzebuje pomocy ze strony człowieka, aby przekonywać świat o grzechu, sprawiedliwości i sądzie?”.
We współczesnym świecie, dzięki naukowym badaniom nad ludzką świadomością, odkryto wiele skutecznych technik, które pomagają przekonywać człowieka, aby podjął odpowiednią decyzję. Stosuje się techniki motywacyjne, negocjacyjne, perswazyjne, różne formy oddziaływania na ludzką podświadomość, z hipnozą włącznie. Mówcy motywacyjni, przynajmniej w tym kraju, gdzie obecnie mieszkam, mają swoje szkoły, programy telewizyjne, są zapraszani na konferencje i seminaria, aby przekonywać, że każdy może kierować swoim losem, jeśli tylko uwierzy w siebie. I muszę przyznać, że dobrze im się wiedzie, gdyż należą do zamożnych tego świata.
Chcę pokrótce przybliżyć temat działań motywacyjnych, do jakich nakłaniają mówcy, stosujący odpowiednią technikę, aby wpłynąć na nasze decyzje. Motywacje, to wskazywanie motywów czyjegoś działania. Motywy zaś, to są czynniki wewnętrzne natury psychicznej i fizjologicznej, świadome lub nieświadome, skłaniające do określonego działania; pobudki, powody; uzasadnienie postępowania lub rozumowania” (Słownik Języka Polskiego PWN). Uprawianie sztuki motywacyjnej polega na wpłynięciu na inną osobę, aby podjęła decyzję, jaką chce osiągnąć motywujący. Najczęściej można spotkać się z wykorzystaniem ludzkiej podświadomości, aby osoba motywowana nie miała sposobności świadomego oddziaływania, lecz jak najszybciej zgodziła się z proponowaną ideą lub ofertą.
Zainteresowałem się ostatnio jednym z mówców motywacyjnych, którego przyjazd do Polski zapowiedziano, a wielu wierzących z zachwytem oczekuje na to wydarzenie, ogłaszając to wszem i wobec na swoich profilach „fejsbukowych”. Les Brown, dotychczasowy polityk i członek Izby Reprezentantów w stanie Ohio, zajmuje się ostatnio „sztuką przekonywania” na różnych konferencjach i w programach telewizyjnych. Ten, już dość popularny „spec od motywacji” stosuje starą wypróbowaną sztuczkę wciskania w umysły słuchaczy fałszywego założenia już na samym początku swego przemówienia. Posłuchałem jednego z ostatnich jego wystąpień w Chicago pod chwytliwym tytułem „It’s possible” (To jest możliwe).  W tym konkretnym wystąpieniu, mówca użył już w 4 minucie godzinnego przemówienia znanego tutaj przykładu zwanego jako teoria „Four minutes mile”, czyli pokonanie jednej mili w czasie poniżej czterech minut. W kwietniu 1954 roku, sportowiec Roger Bannister dokonał rzeczy uważanej dotychczas za niemożliwą i pokonał granicę czterech minut w biegu na jedną milę. Les Brown w swoim przemówieniu używa tego przykładu, aby pokazać, że jeśli uwierzysz w to, co dotychczas było niemożliwe, to stanie się możliwe. Do chwili obecnej – mówca przekonuje z cała mocą słuchaczy – 20 tysięcy biegaczy pokonało już tę barierę dzięki temu, że uwierzyli w to, iż jest to możliwe. Nie powiedział jednak, że pokonanie tej granicy czasu było możliwe dzięki treningom, a nie wierze. Nie słyszałem jeszcze, aby dobry sportowiec, zamiast treningu na bieżni, ćwiczył wmawianie w siebie, że skoro inni to zrobili, on tez tego dokona. Mówca motywacyjny, po wmówieniu swoim słuchaczom fałszywej przesłanki, dalej już buduje swoje teorie, które z ogromnym entuzjazmem są wchłaniane w umysły chętnych pokonywania barier niemożliwości. Głównym celem, do jakiego stara się przekonać słuchaczy, to uzyskanie bogactwa, wysokiej pozycji, popularności. Ludzie płacą za możliwość uczestniczenia w takiej sesji, i z pewnością bogatszym materialnie po takim spotkaniu jest mówca, pozostali uczestnicy, w zależności od sprzyjającego im szczęścia. W Polsce, spotkanie się ze wspomnianym „motywatorem”, będzie możliwe, po wykupieniu wcześniej biletu.
Zadam kolejne pytanie - Co powinno motywować aby grzesznik zapragnął przyjąć dar zbawienia?
Niektórzy ewangeliści starają się przekonywać słuchaczy, że przyjmując Jezusa, uwolnią się od życiowych problemów, chorób i innych nieszczęść, jakie nękają ludzkość. Nigdzie w Biblii nie znajdziemy podstawy do takiego motywowania. Wręcz odwrotnie, po przyjęciu daru nowego życia, zacznie się walka z przeciwnościami, jakich nie znaliśmy poprzednio, ponieważ są natury duchowej. Dlatego często nie wspomina się o tym osobom namawianym do uwierzenia. Ewangelia sukcesu cieszy się większym posłuchem, niż ewangelia wyrzeczeń. A Jezus powiedział: „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój, i niech idzie za mną, bo kto by chciał życie swoje zachować, utraci je, a kto by utracił życie swoje dla mnie, odnajdzie je. Albowiem cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za duszę swoją?” (Mat. 16:24,26).
Są sytuacje, gdy słuchacz ewangelii, będąc zachęconym obietnicami wspaniałego życia z Jezusem, „zaraz z radością je przyjmuje, ale nie ma w sobie korzenia, nadto jest niestały i gdy przychodzi ucisk lub prześladowanie dla słowa, wnet się gorszy” (Mat. 13:20,21). Tak dzieje się, gdy ktoś zostanie zmotywowany oddziaływaniem na podświadomość, lecz później, gdy będzie musiał świadomie zareagować na pojawiające się trudności i walkę z przeciwnościami, zgorszy się i odejdzie. Takie działanie motywacyjne jest już manipulacją.
Podam jeszcze dwa biblijne przykłady motywacji, która miała wpływ na uwierzenie w ewangelię, jaka była zwiastowana przez apostołów.
Gdy na skutek prześladowań młodego Kościoła w Jerozolimie uczniowie rozproszyli się po okolicy, Filip dotarł z ewangelią do Samarii. Działy się tam wielkie znaki i cuda, tak że wielu uwierzyło, a wraz z nimi czarnoksiężnik Szymon. Coś musiało go przekonać do podjęcia tak ważnej decyzji, aby uwierzyć i dać się ochrzcić. Musimy pamiętać, że był on człowiekiem lubiącym popularność i poklask wśród ludzi. Myślę, że jego motywem przyjęcia nowej nauki, była chęć zdobycia pozycji, aby móc mieć wpływ na innych w nowym środowisku. Czytamy w Dziejach Apostolskich - „A gdy Szymon spostrzegł, że Duch bywa udzielany przez wkładanie rąk apostołów, przyniósł im pieniądze, i powiedział: Dajcie i mnie tę moc, aby ten, na kogo ręce włożę, otrzymał Ducha Świętego (DzAp. 8:18,19). Apostoł Piotr, który przybył do Samarii, na wieść o powstaniu nowego zboru, aby modlić się o dar Ducha Świętego, rozpoznał motyw, jakim kierował się Szymon i powiedział, szokując innych: „Niech zginą wraz z tobą pieniądze twoje, żeś mniemał, iż za pieniądze można nabyć dar Boży. Co się tyczy tej sprawy, to nie masz w niej cząstki ani udziału, gdyż serce twoje nie jest szczere wobec Boga. (w. 20,21).
Inny przykład, pozytywny, znajduje się na samym początku historii Kościoła. Gdy Piotr wygłaszał swoje pierwsze kazanie, nad którym nie pracował, układając jego treść, Ducha Święty wkładał słowa ewangelii w jego usta. Wówczas słuchacze, zmotywowani przekonywującą mocą Ducha, że jako grzesznicy zginą w ogniu piekielnym, zawołali ze skruszonymi sercami: „Co mamy czynić, mężowie bracia?” (DzAp. 2:37).
Co motywuje współczesnych słuchaczy ewangelii? Obietnica pomyślnego i szczęśliwego życia, czy potrzeba ratowania swojej duszy?
Henryk Hukisz

Monday, July 14, 2014

Biblia na własny użytek


Im starszy jestem, tym wyraźniej widzę pojawiające się w mojej pamięci obrazy z wczesnej młodości. Gdy niedawno rozmyślałem nad wspaniałością Słowa Bożego, jakie posiadamy w formie zapisanej na stronicach Biblii, przypomniała mi się rozmowa, jakiej byłem świadkiem, będąc jeszcze młodym nastolatkiem. Mój tata był Przełożonym Zboru w Poznaniu, tak wówczas określano funkcję obecnych Pastorów. Po zakończeniu nabożeństwa rozmawiał z nim pewien mężczyzna, który nieoczekiwanie pojawił się na zgromadzeniu. Zapamiętałem do dziś jedynie krótki fragment tej rozmowy, gdyż byłem zaszokowany tym, co usłyszałem. A mianowicie, powiedział on, że wie lepiej, niż sam Pan Jezus, co miał na myśli, gdy uczył Swoich uczniów jak mają się modlić. Dziś natomiast, jak donisi codzienna prasa, papież Franciszek zmienia słowa z "modlitwie Pańskiej", gdyż nie pasują do naszej rzeczywistości.

Na początku XIX wieku, urzędujący Prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas Jefferson, zostawił potomnym Biblię, jaką sam stworzył. Ta Biblia, znana jest, całe szczęście, że niezbyt dobrze, jako "Biblia Jeffersona”, albo „Life and Morales of Jesus of Nazareth” (Życie i Nauki Moralne Jezusa z Nazaretu). Przyznam szczerze, że o istnieniu takiej odmiany Biblii dowiedziałem się niedawno. Zainteresowało mnie więc bliżej tym, jak ona powstała.
Trzeci Prezydent Stanów Zjednoczonych, przed swoim odejściem z urzędu, postanowił zrobić coś szczególnego dla obywateli narodu, któremu służył przez dwie kadencje w latach 1801 – 1809. Ponieważ często czytał Biblię, jaką otrzymał od swojej matki, znał dobrze jej treść. Stwierdził jednak, że szczególnie Ewangelie zawierają sporo treści nieprzydatnej już współczesnemu czytelnikowi, dlatego postanowił pomóc w zrozumieniu nauki Pana Jezusa. Wziął żyletkę i zaczął wycinać te wersety, które uważał za właściwe i sklejać je w całość. W liście do swego przyjaciela napisał, że musi odrzucić wszelkie naleciałości filozofii Platona, nauczania Gamaliela i gnostyków, wszystkie te nonsensy, które jedynie zaciemniają naukę Chrystusa. Po odrzuceniu, jak sam to nazwał „gnoju od diamentów” pozostało 46 stron czystej prostej nauki. Oryginalny egzemplarz tego dziwnego dzieła został zakupiony przez Instytut Smithsona, największe na świecie muzeum i ośrodek edukacyjno-badawczy w Waszyngtonie.
Może nikt z nas nie posuwa się do dosłownego wycinania ze swojej Biblii całych wersetów, czy nawet jej fragmentów. Lecz często zdarza się, przyznajmy to szczerze, że gdy zagłębiamy się w lekturę tej niezwykłej Księgi, nagle pojawia się myśl, że ten werset powinien przeczytać „brat Iksiński”, albo siostra „Igrekowa”, bo idealnie pasuje do ich sytuacji. Praktycznie odrzucamy ten werset od zastosowania we własnym życiu, czyli, jakbyśmy wycięli go żyletką ze stronicy naszej Biblii. Obawiam się, że zbyt często nam to się przytrafia.
A przecież, gdy Izrael już wszedł do Ziemi Obiecanej, Bóg przykazał: „Niczego nie dodacie do tego, co ja wam nakazuję, i niczego z tego nie ujmiecie, przestrzegając przykazań Pana, waszego Boga, które ja wam nakazuję” (5 Moj. 4:2). Później, aby nie było żadnych wątpliwości, Bóg powtórzył raz jeszcze: „Wszystko, co ja wam powiedziałem, starannie wypełniajcie. Nic do tego nie będziesz dodawał ani niczego od tego nie ujmiesz” (5 Moj. 13:1). A, że to nie były żarty, albo jakaś błahostka, Bóg wyjaśnił, że przyjdą fałszywi prorocy i wizjonerzy, którzy będą zapowiadać cuda i znaki. Dlatego Pan nakazał surowo, aby niczego nie zmieniać w Jego Słowie, lecz „za Panem, waszym Bogiem, pójdziecie i jego będziecie się bać, i jego przykazań przestrzegać. Jego głosu będziecie słuchać, jemu będziecie służyć i jego się trzymać” (w. 5).
Apostoł Paweł, wielki sługa Słowa Bożego, znał dobrze wartość tego, co Bóg powiedział. Dlatego, gdy pouczał swego duchowego syna Tymoteusza, zachęcał go do trzymania się zdrowej nauki. Pisał wprost z ojcowską troską, że nastanie czas, gdy źli ludzie i fałszerze Słowa Bożego będą „coraz bardziej brnąć będą w zło, błądząc sami i drugich w błąd wprowadzając” (2 Tym. 3:13). Jedynym zabezpieczeniem przed wpadnięciem w jakąś zasadzkę fałszu jest zdecydowana postawa trzymania się Słowa Bożego, gdyż „całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany” (2 Tym. 3:16,17). A wyrażenie „całe Pismo”, znaczy, że wszystkie jego wersety i słowa pochodzą od Boga, wyszły z Jego świętych ust. Dlatego Chrystus, Boży Syn, znał wartość słów wypowiedzianych przez Ojca i w momencie kuszenia, oświadczył stanowczo: „Nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych” (Mat. 4:4). I tu znów muszę podkreślić słowo „każdym”, co znaczy, że żadnego słowa nie wolno odrzucać. A to znaczy, że każde inne słowo, napisane nawet przez sznaowanych i uczciwych ludzi, są tylko słowami człowieka.
Ponieważ nastają czasy, o których jest powiedziane, że przyjdzie wielu fałszywych nauczycieli i cudotwórców, aby zwodzić wierzących, Pan Jezus w Swoim ostatnim objawieniu się Kościołowi, przypomina to, co już dawno temu Bóg powiedział do Swego narodu – „Jeżeli ktoś dołoży coś do nich, dołoży mu Bóg plag opisanych w tej księdze; a jeżeli ktoś ujmie coś ze słów tej księgi proroctwa, ujmie Bóg z działu jego z drzewa żywota i ze świętego miasta, opisanych w tej księdze” (Obj. 22:18,19).
Niestety, coraz częściej słyszę, że wiele wersetów w Biblii nie przystaje już do współczesności, dlatego należy je inaczej zinterpretować. A to znaczy, że słowa, zapisane w Biblii należy wyciąć i w ich miejsce wstawić inne, bardziej pasujące dla nas. Stosowanie „diety” polegającej na odrzucaniu jakiegokolwiek Słowa Bożego, jakim karmimy nasze dusze, nie jest zalecane, gdyż grozi duchowa chorobą, ze śmiercią włącznie.
Henryk Hukisz

Sunday, July 6, 2014

Jak cię widzą,


 ... tak cie piszą - mówi znane polskie przysłowie. 
Pisałem już na ten temat w rozważaniu pod kontrowersyjnym tytułem: „Granice luzu w kościele?”. Postanowiłem znów powrócić do tej sprawy, lecz tym razem chcę zwrócić uwagę bardziej na tych, którzy zostali ustanowieni dla zboru, nie jako panujący nad tymi, którzy są wam poruczeni, lecz jako wzór dla trzody” ( 1 Ptr. 5:3).
Wzór, czyli praktyczny przykład do naśladowania winni dawać ci, których Chrystus powołał do szczególnego zadania w Jego Kościele. Pastorzy, duchowi przywódcy lokalnego kościoła, który jest równocześnie częścią całego Ciał Chrystusowego, są odpowiedzialni przed Głową Kościoła nie tylko za zdrową naukę, lecz również i za bardzo praktyczny przykład codziennego życia, we wszystkich jego aspektach. Dlatego, na liście kwalifikacji osób uznawanych przez członków lokalnej wspólnoty wierzących za swoich przywódców, znajdują się takie wymagania, jak: „nienaganny, nie samowolny, nieskory do gniewu, nie oddający się pijaństwu, nie porywczy, nie chciwy brudnego zysku, ale gościnny, zamiłowany w tym, co dobre, roztropny, sprawiedliwy, pobożny, wstrzemięźliwy” (Tyt. 1:7,8). Apostoł Paweł stawiał tak wysokie wymagania, ponieważ zależało mu na tym, aby, jak polecił starszym ze zboru w Efezie, troszczyli się, „o całą trzodę, wśród której was Duch Święty ustanowił biskupami, abyście paśli zbór Pański nabyty własną jego krwią” (Dz.Ap. 20:28).
Piszę, jak zwykle z zakłopotaniem, gdy widzę ogromne odstępstwo do biblijnych wzorców, jakie zostały powierzone przywódcom w zborach. Obawiam się, iż jedyny biblijny obraz ukazujący te zmiany, możemy znaleźć w Starym Testamencie, gdy Bóg wołał do Swego ludu głosem Swoich proroków: „Biada pasterzom, którzy gubią i rozpraszają owce mojego pastwiska, mówi Pan!” (Jer. 23:1). Prorok Ezechiel powiedział wprost, nazywając rzeczy po imieniu: „Czy pasterze nie powinni raczej paść trzody?  Słabej nie wzmacnialiście, chorej nie leczyliście, skaleczonej nie opatrywaliście, zbłąkanej nie sprowadzaliście z powrotem, zagubionej nie szukaliście, a nawet silną rządziliście gwałtem i surowo” (Ezech. 34:2-4).
Nie chcę w tym rozważaniu odnosić się do poszczególnych zarzutów, jakie usłyszeli pasterze narodu Bożego, lecz jedynie do przykładu, który, jak zwykle „idzie z góry”. We wspomnianym na początku rozważaniu na temat panoszącego się luzu w zborach, pisałem o niedbałości w ubiorach. Uważam, że to, jak się ubieramy, jest istotne w życiu społecznym, gdyż nasz ubiór świadczy o naszym odnoszeniu się do innych członków naszej wspólnoty.
Wiem, ze mody się zmieniają i dzisiaj nie ubieramy się tak, jak nasi dziadkowie, czy nawet rodzice. Jest to kwestią zwyczajów, jakie całe społeczeństwo uznaje za normę. Oczywiście, istnieją dość szeroko tolerowane granice dostosowywania się do tych norm. Są takie sytuacje, gdy przekraczanie przyjętych norm jest niedopuszczalne, o czym pisałem we wspomnanym tekście.
Ubiór jest kwestią ogólnoludzką, niezależną od tego, czy ktoś wierzy w Boga czy nie. Już na samym początku naszej Biblii czytamy, że na skutek grzesznego nieposłuszeństwa wobec Stwórcy, nasi przodkowie w raju, „gdy usłyszeli szelest Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie w powiewie dziennym, skrył się Adam z żoną swoją przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu” (1 Moj. 3:8). Dlaczego? Ponieważ „otworzyły się oczy im obojgu i poznali, że są nadzy” (w. 7). Pierwszą reakcją ich sumienia na zaistniały stan, było przyodzianie się, coś, czego nie znali dotychczas.
Bóg, jak gdyby uznając nową potrzebę człowieka po upadku w grzech, uczynił „Adamowi i jego żonie odzienie ze skór, i przyodział ich” (w. 21). Od tego czasu, aż do uzyskania przez ludzi odrodzonych do Bożego Królestwa przemienionych ciał, obowiązuje przywdziewanie ubiorów. To, jakich, pozostaje już sprawą obyczajów. Kościół został dany temu światu w celu składania świadectwa o Bogu, który jest święty i nie podlega żadnym chwilowym modom i zmianom.
Nigdzie w Biblii nie znajdziemy przepisów odnośnie obowiązującej mody w ubieraniu się. Jedynie kapłani w Starym Testamencie, mieli wyraźnie określone stroje, jakie musieli przywdziewać podczas pełnienia służby. Można by powiedzieć dzisiaj, że skoro jesteśmy z łaski „rodem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem nabytym, abyście rozgłaszali cnoty tego, który was powołał z ciemności do cudownej swojej światłości” (1 Ptr. 2:9), to powinniśmy wziąć na siebie również potrzebę szczególnej reprezentacji ludu Bożego w tym świecie.
Jeśli ktoś twierdzi, że w Duchu Świętym mamy pełną swobodę postępowania, i nie obowiązują nas żadne normy, to tak naprawdę nie wie, na czym polega wolność w Duchu. Apostoł Paweł ostrzega wierzących, z pewnością, nie tylko w zborach Galacji: „tylko pod pozorem tej wolności nie pobłażajcie ciału, ale służcie jedni drugim w miłości” (Gal. 5:13). Prawdziwa miłość natomiast, „nie postępuje nieprzystojnie, nie szuka swego, nie unosi się” (1 Kor. 13:5).
Jak napisałem wcześniej, przykład idzie z góry. Dlatego też uczyniłem mały „fotokolaż”, zamieszczony na początku tego rozważania, ukazujący zmiany zachodzące w środowisku współczesnych pasterzy naszych zborów. Dla porównania, w środowisku sportowych dziennikarzy, taka przemiana nie ma miejsca. Można zapytać, dlaczego? Przecież, skoro zmiany w modzie następują we współczesnym świecie, to dlaczego żaden dziennikarz nie wystąpi przed ludźmi, którym służy przekazem informacji, w podartych dżinsach?
Może ktoś powie, że jest to nieistotne dla życia duchowego kościoła. Warte zastanowienia się jest natomiast to, dlaczego jedynie w środowisku duchownych protestanckich, którzy nie mają służbowych strojów, nastąpiły ostatnio tak wielkie zmiany. Myślę, że to zdjęcie oddaje prawdziwy obraz współczesnych pastorów, którzy, jak ich starotestamentowi pasterze, przestali troszczyć się o powierzoną im trzodę.

Jak to dobrze, że mamy Tego, o Którym Bóg powiedział: „Jak pasterz troszczy się o swoją trzodę, gdy jest pośród swoich rozproszonych owiec, tak Ja zatroszczę się o moje owce i wyratuję je z wszystkich miejsc, dokąd zostały rozproszone w dniu chmurnym i mrocznym” (Ezech. 34:12).
Musimy mieć na uwadze słowa, jakie apostoł Piotr powiedział o wiernych pasterzach, których Duch Święty ustanowił, aby paśli Jego owce, że „gdy się objawi Arcypasterz, otrzymacie niezwiędłą koronę chwały” (1 Ptr. 5:4)
Może więc warto jest zastanowić się nad tym, aby zamienić dżinsy za koronę. Za tym przykładem pójdzie wielu innych.
Henryk Hukisz