Monday, June 27, 2016

Mój Czerwiec '56



 Miałem wtedy dziewięć lat, więc nie rozumiałem jeszcze tego, co się wówczas wydarzyło. Tego dnia mój tata, jak zwykle wcześnie rano pojechał do pracy, gdy ja jeszcze smacznie spałem, Właśnie rozpoczęły się wakacje i już nie trzeba było wcześnie wstawać, jak to musiałem robić w ciągu roku szkolnego, gdyż do szkoły miałem dość daleko.
Mama, jak każdego dnia, zrobiła śniadanie, lecz już nie pamiętam co przygotowała. Być może była to jajecznica ze świeżych jajek ze szczypiorkiem zerwanym rano w przydomowym ogrodzie. Później bawiłem się, być może przekomarzałem się też z siostrami. Byłem jedynym chłopakiem w rodzinie z czterema dziewczynami, więc okazja ku temu zawsze się nadarzała.

Nagle, całkowicie niespodziewania na ścieżce prowadzącej ze wsi do naszego domu pojawił się tata na rowerze. Wracał do domu, pomimo tego, że jeszcze było rano. Gdy wjechał na podwórze i zsiadł z roweru, powiedział niezrozumiałe dla mnie słowo – „Strajk”. Pomyślałem wówczas, że to musi być coś fajnego, gdyż tata był wcześniej w domu. Lecz on, jak zwykle to czynił, gdy popołudniami wracał z pracy, zaprzągł gniadego, i pojechał w pole. Dla niego była to wspaniała okazja zrobić coś więcej na polu, które wydzierżawił od znajomego rolnika, aby wystarczyło żywności dla całej rodziny.

Później dowiedziałem się, że tego właśnie dnia w Poznaniu było bardzo niebezpiecznie, gdyż wojsko wyjechało czołgami na ulice, i że strzelali do ludzi, którzy w jakimś celu protestowali. Ja tego nie rozumiałem, gdyż mieliśmy pod dostatkiem własnej żywności z pola, jakie tata uprawiał. W chlewie były zawsze świnie i krowy w oborze. Pamiętam dni, gdy było świniobicie. Wówczas, ze siostrami uciekaliśmy w pole, aby nie słyszeć przeraźliwego kwiku ofiary, dzięki jakiej mieliśmy pod dostatkiem kiełbas, boczek i inne mięsne dania na stole. Gdy później dowiedziałem się, że głównym powodem protestów był brak chleba i niskie zarobki, zacząłem rozumieć różnice pomiędzy ludnością miast i wiosek.

Kiedy znalazłem się w szkole średniej w Poznaniu, spotkałem się ze środowiskiem miejskim. Koledzy i koleżanki, którzy mieszkali w mieście wyjaśnili mi dokładniej o co chodziło w tym robotniczym zrywie. Zacząłem układać historyczne klocki w całość sytuacji politycznej w jakiej przyszło mi żyć i rosnąć. Przypomniałem sobie kilka wydarzeń, jakich w pełni nie rozumiałem. Pamiętam rok 1953, gdy w gazetach zobaczyłem zdjęcie Stalina i informację o jego śmierci. Pisano o wielkiej szkodzie, jaką ta śmierć wyrządziła naszemu narodowi. W szkole na lekcji języka polskiego czytałem o dobrym "wujku Soso", który bardzo kochał małe dzieci. Później dowiedziałem się, że Stalin był tyranem, który żelazną ręką narzucił władzę naszemu narodowi. Dziwiło mnie jedynie to, że te informacje nie pochodziły z podręczników historii, jedynie mówiono o tym z obawą, aby jakiś nieznajomy nie usłyszał i nie doniósł na milicję.

Poznański czerwiec 1956 roku przyniósł częściowe ulgi polityczne. Zmieniono podejście do dotychczasowej polityki informacyjnej. Można było swobodniej mówić o tym, co nurtowało zwykłych ludzi, robotników i rolników. Ludzie zaczęli odważniej wyrażać swoje protesty wobec władzy, już bardziej własnej, polskiej, chociaż nadal sterowanej z Moskwy. Myślę, że te pierwsze przemiany stały się zalążkiem kolejnych protestów, jakich w nowożytnej historii naszego kraju zaliczyliśmy przynajmniej kilka. Nie były to spokojne protesty, lecz kosztowne, gdyż począwszy od tego pierwszego, gdy zginęło około 70 osób, późniejsze były również połączone z ofiarami niewinnych ludzi.

W moich wspomnieniach o roku 1956 pojawia się również wątek węgierski. Trochę humorystyczny, chociaż w rzeczywistości dotyczył wydarzeń bardziej krwawych, niż to, co przeżywaliśmy  w Poznaniu. Pewnego dnia późnej jesieni, tata wrócił z pracy z wyrazem zdziwienia na twarzy. Mówił, że zbierają na węgiel dla kogoś, kogo nie znał. Pamiętam jego oburzenie, gdy mówił, że nam nie starcza węgla do ogrzania mieszkania, a można było kupić opał jedynie na przydział. Pamiętam dobrze, jak tata uszył specjalną torbę na kawałki drewna, które codziennie przywoził do domu z pracy. Był cieślą, więc wszystkie ścinki desek i kantówek skrzętnie gromadził na opał w domu. Dopiero po jakimś czasie, tata wyjaśnił, że za pierwszym razem nie usłyszał dokładnie na co była ta zbiórka pieniędzy. Chodziło o to, że robotnicy zbierali na Węgry, które ucierpiały na skutek interwencji armii radzieckiej, jaka krwawo stłumiła powstanie tego narodu przeciwko narzuconej władzy sowieckiej.

Plac Mickiewicza w Poznaniu, gdzie stoją dwa krzyże upamiętniające tamten protest, dziś często jest miejscem innych protestów. Teraz, pod pomnikiem Poznańskich Krzyży tłumnie gromadzą się niezadowoleni obywatele, aby wyrazić sprzeciw ograniczaniu wolności i demokratycznego trójpodziału władzy. Obecna władza nie ulega już wytycznym przysyłanym z Moskwy, lecz z innego ośrodka władzy, jaką demonstruje Watykan. Ta stolica, z nazwy apostolska, nie ma nic wspólnego z ewangelią. Jest to narzucanie władzy jednej opcji, z lekceważeniem woli innych, którzy mają inny światopogląd religijny. Z niepokojem obserwuję udział przedstawicieli obecnej władzy w różnych uroczystościach kościoła katolickiego, z lekceważeniem innych wyznań chrześcijańskich. Podobnie dzieje się odwrotnie, coraz częściej państwowe uroczystości odbywają się z udziałem duchowieństwa tylko jednego kościoła. A przecież konstytucja gwarantuje jednakowe prawa wszystkim obywatelom. Może dlatego Prezydentowi tak bardzo zależy, aby zmienić podstawowy akt prawny naszego państwa?

Czas na akcent biblijny, ponieważ moim celem nie jest wzywanie do sprzeciwu wobec władzy. Wyrażam jedynie obawę o to, czy jako ewangelicznie wierząca osobą, będę miał zagwarantowane prawo do swobodnego wyznawania mojej wiary. Póki co, staram się być posłuszny słowom proroka Jeremiasza, który w trudnym czasie wzywał naród Boży do pełnego zaufania Bogu – „starajcie się o pomyślność miasta, do którego skazałem was na wygnanie, i módlcie się za nie do Pana, bo od jego pomyślności zależy wasza pomyślność!” (Jer. 29:7). Izrael musiał zgodzić się na 70-cio letnią niewolę. Prorok Jeremiasz, posłuszny Bożemu słowu, kazał poddać się woli Bożej. Zapewniał też, iż Bóg będzie z nimi w tym trudnym czasie. Dlatego zalecał im modlitwę o pomyślność obcego im narodu, gdyż w tej pomyślności będą mogli doświadczać błogosławieństwa.

Bóg myśli o nas bez względu na to, jak wygląda sytuacja polityczna naszego narodu. Wierzę mocno w to, że jeśli będziemy modlić się o nasze miasta i wioski, w których mieszkamy, doświadczymy tej wspaniałej obietnicy – „Albowiem ja wiem, jakie myśli mam o was - mówi Pan - myśli o pokoju, a nie o niedoli, aby zgotować wam przyszłość i natchnąć nadzieją” (Jer. 29:11).

Osobiście bardzo mi zależy na pomyślności mojego miasta Poznania, do którego powróciłem, aby wspólnie doświadczać błogosławieństwa z wieloma moimi braćmi i siostrami w Chrystusie.

Henryk Hukisz

Monday, June 20, 2016

Uwaga, Jonasz!



 Kto zna mnie bliżej wie, iż bardzo lubię aforyzmy. Są to najczęściej jednozdaniowe sentencje na temat życia. Osobiście lubię takie, które można nazwać „kazaniami w jednym zdaniu”, gdyż zawierają wyraźną pointę, na temat naszego życia lub postępowania. Dziś przypomniałem sobie o jednym, który brzmi: Prawdziwy chrześcijanin nie wstydzi się Ewangelii, i nie przynosi jej wstydu.

Ta krótka sentencja, a szczególnie jej druga część skojarzyła mi się podczas czytania ostatniego rozdziału Księgo Jonasza z tym, jaki obraz chrześcijaństwa widzą w nas nasi bliźni.

Księga Jonasza, jest bardzo krótką księgą, lecz zawierającą sporo istotnych prawd o naszym życiu. Chociaż opisana w niej historia wydarzyła się kilka tysięcy lat wcześniej, to jednak możemy zobaczyć w niej współczesnego człowieka. Podobnie jak Jonasz, dzisiaj wielu chrześcijan ucieka od wykonania Bożej woli, jaka On im wyznaczył. Niedawno napisałem rozważanie o Jonaszu („Jonasz i muzułmanie”), w kontekście zadania jakie Bóg zaplanował dla wielu społeczeństw, posyłając do nich muzułmańskich wygnańców. Wiem, że jest nadal spora ilość ludzi wierzących w Jezusa, którzy zamiast odebrać tę sytuację jako powołanie do zwiastowania ewangelii, sieją nienawiść do tych migrantów. Zamiast modlić się o możliwość złożenia im świadectwa, powielają filmiki o burdach wywołanych w krajach, do których przybyli. Czy naprawdę tym powinni zajmować się naśladowcy Chrystusa?

Dlaczego znów widzę Jonasza na naszych ulicach w niezbyt pozytywnej roli? Może wpierw zrobię wstęp, który lepiej naświetli myśl, z jaką chcę się podzielić.

Poszukując jakiejś informacji, najczęściej korzystamy z wyszukiwarek internetowych. Weźmy, na przykład, najpopularniejszą, jaką są Google. Jeśli zaczniemy wpisywać zdanie: „chrześcijaństwo to …” program automatycznie zaproponuje nam dokończenie tego zdania. Ku memu zaskoczeniu, pojawiły się kolejno takie uzupełnienia: …kłamstwo,  …sekta, …zło, …plagiat. Ani jednej pozytywnej podpowiedzi? Dlaczego?

Oczywiście, nie jest to wiarygodne źródło wiedzy na temat chrześcijaństwa. Być może twórcy tej popularnej przeglądarko internetowej, celowo tak ustawili program. Zadałem sobie jednak pytanie, dlaczego tak niektórzy myślą o nas, wierzących w Jezusa, który jest ucieleśnieniem dobra?

Przypatrzmy się bliżej Jonaszowi. Ktoś powiedział, że ta księga powinna zakończyć się na trzecim rozdziale, na wspaniałej informacji o spełnionej misji w tym okrutnym mieście. Czytamy, że po tym, jak Jonasz ogłosił Boży sąd, ludność pokutowała i „gdy Bóg widział ich postępowanie, że zawrócili ze swojej złej drogi, wtedy użalił się Bóg nieszczęścia, które postanowił zesłać na nich, i nie uczynił tego” (Jon. 3:10). Prawdziwy „happy end”.

Lecz mamy jeszcze jeden rozdział, zapisany szczególnie dla nas, bo historia Niniwy jest już wydarzeniem zamkniętym. My nadal żyjemy, i niestety, często zachowujemy się jak Jonasz. Dlatego musimy dokładnie mu się przyjrzeć, aby nie wyrządzać krzywdy dla mieszkańców naszych miast, osiedli i wiosek.

Z czwartego rozdziału Księgi Jonasza dowiadujemy się, że jej główny bohater był człowiekiem bardzo ortodoksyjnym. Jonasz wierzył prawidłowo, że Bóg, jest „Bogiem łaskawym i miłosiernym, cierpliwym i pełnym łaski, który żałuje nieszczęścia” (Jon. 4:2). Wow! Zawoła dziś wielu naśladowców Chrystusa. To jest bardzo zdrowy pogląd na temat Boga. Lepiej nie trzeba. Przyznam tu, że często widzę w sobie Jonasza, który wyznawał tak poprawną teologię. Jak wiecie, często daję temu wyraz w rozważaniach na moim blogu. Ba, nawet więcej, Jonasz był tak bardzo oddany swojemu zrozumieniu Boga, że rozgniewał się na śmierć na Boga za to, że okazał miłosierdzie pokutującym grzesznikom. Lecz jak widzimy, aby być prawdziwym chrześcijaninem, nie wystarczy mieć poprawne teologiczne zrozumienie Boga i Jego powołania nas do zadania, jakie nam powierzył.

Obawiam się, że bardziej myślimy o naszej teologicznej poprawności, niż o zgubionych grzesznikach, którzy idą na śmierć. Zbyt często zgadzamy się z tym, że skoro ludzie grzeszą, to powinni zginąć w ogniu piekielnym. Weźmy na przykład muzułmanów. Oni mają tak radykalne poglądy i do tego ścinają głowy chrześcijanom, że Bóg powinien ich wszystkich wrzucić wprost do ognia gorejącej siarki. Możemy nawet znaleźć wiele wersetów podpierających nasze poglądy na ten temat.

Ponieważ poglądy kształtują postępowanie, dlatego w konsekwencji takiego „prawidłowego” myślenia jest to, że nasze postępowanie jest tego odzwierciedleniem. Przypuszczam, że żaden miłujący Boga chrześcijanin, nie weźmie do ręki kamienia, aby ciskać we wrogów Chrystusa, lecz wystarczy, że tak myśli, Pan Jezus powiedział, wprawdzie odnośnie zupełnie innej sytuacji, lecz uważam, że te słowa są prawdziwe w każdej innej, że „każdy kto patrzy na niewiastę i pożąda jej, już popełnił z nią cudzołóstwo w sercu swoim” (Mat. 5:28).

To, jakie zdanie o chrześcijanach będą mieli przybywający do nas muzułmanie zależy od nas samych. Czy otworzą się na ewangelię, czy będą mieć zamknięte serca, zależy od tego, jak ich traktujemy na co dzień.

Ubiegłej niedzieli usłyszałem świadectwo pewnej starszej już osoby wierzącej. Mówiła o tym, że do sąsiedniego mieszkania wprowadziła się muzułmańska rodzina. Kierując się ewangelią, odwiedziła sąsiadkę, przynosząc świeżo upieczone ciasto. Wywiązała się krótka rozmowa, zakończona prośbą o pomoc w opanowaniu języka tego kraju i o przepis na to ciasto. Wizyty zaczęły powtarzać się, w czasie których poznała resztę rodziny. Później usłyszała, że są ich przyjaciółmi, i mogą porozmawiać z nimi na wiele życiowych tematów. Ponieważ niedawno przybyli do obcego dla nich kulturowo kraju, mają wiele pytań i potrzebują pomocy. Kończąc swoje świadectwo, ta chrześcijanka powiedziała, że dziękuje Bogu za to, że przysłał im właśnie takich sąsiadów, którym może świadczyć o Jezusie.

Jestem mocno przekonany, że ta muzułmańska rodzina na pytanie kim są chrześcijanie, nie pomyśli tak, jak to podpowiada internetowa przeglądarka.

Pan Jezus powiedział: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość wzajemną mieć będziecie” (Jan. 13:35). O tym, czy Pan Jezus, mówiąc te słowa miał na uwadze i ciebie, zadecydujesz ty sam.

Henryk Hukisz

Monday, June 13, 2016

Nienawidzę uczynków nikolaitów



  Z góry zaznaczam, że to rozważanie nie ma na celu wzbudzania nienawiści do nikogo. Sam temat jest zaczerpnięty ze słów Pana Jezusa, który podyktował Janowi treść listów do siedmiu zborów. Aż w dwóch listach, Chrystus, Pan Kościoła, nawiązuje do sytuacji w zborach, wyrażając swoje nastawienie do pewnej grupy ludzi, których nazywa „nikolaitami”. Osobiście uważam, iż dwukrotne odwołanie się do jakiegoś zjawiska w siedmiu listach, wskazuje na jego wagę. Dlatego postanowiłem napisać odrębne rozważanie na temat nikolaitów.

Kim byli ci tajemniczy ludzie, których znamy jedynie z nazwy?

Obecnie istnieje przynajmniej kilka różnych interpretacji na ten temat. Pierwszą, znaczącą informację znajdujemy już pod koniec drugiego wieku w pismach Ireneusza. Ten, jeden z ważniejszych pisarzy z okresu wczesnego chrześcijaństwa uważał, że już w pierwszych zborach pojawili się przedstawiciele sekty powstałej w wyniku odejścia od zdrowej nauki jednego z pierwszych diakonów o imieniu Nikolaon, po polsku Mikołaj (Dz.Ap. 6:5). Lecz już jeden z uczniów Ireneusza, Hipolit, uważał, że nikolaici byli jednym z odłamów gnostyków, którzy w pierwszych wiekach wprowadzali wiele zamieszania w chrześcijańskich zborach.

Osobiście skłaniam się do interpretacji Kampe Vitringa, biblisty i hebraisty z końca XVII wieku, który uważał, iż określenie „nikolaiton” jest zlepkiem greckich słów „nikos”, które znaczy zwyciężać, zdobywać i „laos” jako lud, ludzie. Stąd, jak uważał Vitringa, słowo nikolaici określa osoby, które posiadają zdolność zdobywania ludzi, pociągania za sobą dużej ilości ludzi, którzy zostają zauroczeni ich przywódczymi zdolnościami. Dla poparcia tej interpretacji, Vitringa przyjmuje fakt, iż nazwiska użyte w Księdze Objawienia mają najczęściej znaczenie symboliczne.

W liście do zboru w Pergamie, Chrystus stawia zarzut trzymania się nauki Balaama. Z pewnością nie chodzi o bezpośrednie nawiązanie do tego, co uczynił ten starotestamentowy prorok, lecz o rodzaj zwodzenia, jaki on zastosował wobec Bożego narodu. Jak wiemy, zarówno z nauczania Pana Jezusa, jak i ostrzeżeń apostolskich, największym problemem kościoła czasów ostatecznych będą różne zwodzenia. Fałszywi nauczyciele, prorocy i cudotwórcy stają się zagrożeniem, jakie niszczy Kościół od środka. Pan Jezus, w listach do siedmiu zborów, które symbolizują cały Kościół czasów ostatecznych, najczęściej wspomina tego rodzaju zagrożenia, jak na przykład nikolaici, nauczanie niewiasty Izebel czy odstępstwo od ewangelii pokuty, na rzecz „ewangelii sukcesu” (Laodycea).

Bezpośrednie powiązanie nikolaitów z Balaamem w liście do zboru w Pergamie, stanowi dodatkowe potwierdzenie, iż chodzi tu o ludzi, którzy posiadają umiejętność pociągania za sobą tłumów. Słowo „balaam” oznacza zarówno „pan ludzi” albo „niszczyciel ludzi”, w zależności od zapisu „bal-aam” lub, „baala-am”. Dlatego też, uważam, iż Pan Jezus pisząc do zborów małoazjatyckich, miał na uwadze cały Kościół czasów ostatecznych. Już wcześniej, gdy rozmawiał z uczniami o swoim powtórnym przyjściu, ostrzegał ich - „Gdyby wam wtedy kto powiedział: Oto tu jest Chrystus albo tam, nie wierzcie. Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i czynić będą wielkie znaki i cuda, aby, o ile można, zwieść i wybranych” (Mat. 24:23,24). Jak więc widzimy, zwodziciele będą mówić głównie o Chrystusie, a nie o jakichś wymyślonych ideach.

O tym samym mówił apostoł Paweł, mając właśnie na uwadze zbór w Efezie, do którego później Pan Jezus kazał napisać: „Na swoją obronę masz to, że nienawidzisz uczynków nikolaitów, których i ja nienawidzę” (Obj 2:6). Paweł, gdy spotkał się ze starszyzną tego zboru w Milecie, wskazał im na wewnętrzne zagrożenia, mówiąc im wprost: „Ja wiem, że po odejściu moim wejdą między was wilki drapieżne, nie oszczędzając trzody, nawet spomiędzy was samych powstaną mężowie, mówiący rzeczy przewrotne, aby uczniów pociągnąć za sobą” (Dz.Ap. 20:29,30). Widzimy więc, iż przywódcy tego zboru wzięli sobie do serca te ostrzeżenia, i odnieśli się z nienawiścią do postępowania nikolaitów, którzy starali się pociągnąć za sobą uczniów Pańskich.

Jak można rozpoznać współczesnych nikolaitów?

Z pewnością po ich zasadniczej charakterystyce. Będą starać się za wszelką cenę pociągnąć za sobą, a raczej odciągnąć od istniejących zborów ludzi już wierzących. Tak dzieje się w naszych czasach w wielu zborach. Nieraz odwoływałem się do znanych mi przypadków w różnych rozważaniach na moim blogu. W Poznaniu, trójka liderów młodzieżowych, wykorzystując czas wspólnych spotkań i wyjazdów, gdy już się zorientowali, iż mają demokratyczną większość, wyprowadzili ze zboru sporą ilość osób wierzących. W innej miejscowości, młody przywódca młodzieży, ogłosił secesję i utworzył własny zbór, porywając za sobą sporą ilość młodych zwolenników swojego stylu nauczania i pobożności. Przykłady można mnożyć. Ostatnio, jeden ze zdolnych mówców motywacyjnych, w miejscowościach, w których istnieją już zbory, organizuje własne społeczności, na symbolicznej ulicy Krzywej.

Nie piszą teraz o sposobie, jakim współcześni nikolaici porywają za sobą tłumy młodych, często nieutwierdzonych jeszcze w wierze ludzi. Posiadają albo wyuczoną zdolność motywowania, albo umiejętność wywołania emocjonalnych uzależnień od stylu uprawianego uwielbiania. Pisałem już o tych technikach niejednokrotnie. Odwołam się jedynie do rozważania pod tytułem: „Motywacja, manipulacja czy ewangelizacja”,  w którym dość obszernie pisałem o zagrożeniu tego rodzaju.

Gdy myślę o technice motywacyjnej, to uważam iż jest ona skuteczna w sytuacjach, gdy chodzi o negocjacje handlowe, polityczne czy społeczne. Tak postępuje się w świecie. Lecz Kościół nie jest z tego świata, chociaż w nim funkcjonuje. Kościół nie potrzebuje stosować metod tego świata, ponieważ został wyposażony w obecność i moc Ducha Świętego.

Biblijnym przykładem stosowania techniki motywacyjnej jest sytuacja opisana na samym początku. Gdy do Ewy przyszedł kusiciel w postaci węża, zwrócił jej uwagę na korzyści, jakie może odnieść, jeśli zastosuje się do jego motywów. Dzięki nim, Ewa zobaczyła, „że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia i że były miłe dla oczu, i godne pożądania dla zdobycia mądrości, zerwała z niego owoc i jadła. Dała też mężowi swemu, który był z nią, i on też jadł” (1 Moj. 3”:6).

Dlatego apostoł Paweł, w trosce o zdrowy rozwój Kościoła napisał: „obawiam się jednak, ażeby, jak wąż chytrością swoją zwiódł Ewę, tak i myśli wasze nie zostały skażone i nie odwróciły się od szczerego oddania się Chrystusowi” (2 Kor. 11:3). Nie dajmy się więc zmotywować, nawet jeśli mówcy motywacyjni legitymują się tytułami naukowymi i dorobkiem literackim na temat swoich umiejętności.

Henryk Hukisz