Sunday, July 2, 2023

Na taki czas przyszedłem

W Zofiowie spędziłem najwspanialsze lata prawdziwie beztroskiego dzieciństwa. Podwórze i teren wokół domostwa był moim placem zabaw. Po drugiej stronie drogi, przy której znajdowało się nasze gospodarstwo, było piaszczyste wzniesienie, na którym rósł sosnowy las. Miałem cztery siostry, ja byłem jedynym chłopakiem, dlatego nauczyłem się bawić się sam, gdyż nie zawsze odpowiadał mi rodzaj zabawy dziewczyn. Kiedy miałem już kilka lat, tata poszedł ze mną do wsi Zofiowo, gdyż mieszaliśmy na jej obrzeżu, i weszliśmy do sklepu w dużym murowanym budynku. Aż w głowie mi się zakręciło, gdy zobaczyłem to mnóstwo rzeczy technicznych, jakieś narzędzia, wiadra, łopaty, łańcuchy wiszące na regałach. Nie mogłem się napatrzeć, gdy nagle zobaczyłem, jak sprzedawca stawia na środku sklepu trzykołowy rowerek i mówi: „Siadaj”. Nie wiem, skąd miałem tę umiejętność, lecz gdy tylko postawiłem moje stopki na pedałach, zacząłem krążyć wewnątrz sklepu. Chyba o coś zawadziłem, bo zrobił się hałas i tata powiedział, bierz rowerek i idziemy do domu.

Nie rozumiałem jeszcze wielu spraw, jakie działy się dookoła mnie. Na tym chyba polega beztroskie dzieciństwo, lecz z czasem, gdy przypominałem sobie te zdarzenia, poznawałem sens życia i sytuację, jaka wówczas istniała. W głównym pokoju, w którym spędzało się najwięcej czasu, na komodzie stało radio. Wówczas dla mnie była to dziwna skrzynka, z której leciały jakieś głosy. Nieraz wieczorami tata siedział blisko tej skrzynki i słuchał w ciszy jakichś słów, które docierały do uszu pośród gwizdów i szmerów. Później tata mówił cicho do mamy - „musimy coś zrobić, bo Niemcy mówią, że wrócą po swoje”. Absolutnie nie wiedziałem, o co chodzi.

Bardziej jednak wrył się w moją pamięć inny obraz, który do dziś widzę, wprawdzie jak przez mgłę. Na podwórze wjechał duży ciężarowy samochód cały pokryty blachą. Z tyłu znajdowały się wielkie drzwi, za którymi zniknął tata, wyprowadzony z domu przez paru obcych panów. Kiedy samochód wyjeżdżał za bramę, mama stała na ganku przed domem i płakała. Nie rozumiałem tego zdarzenia, dopiero później, gdy już dojrzewałem, jako obywatel naszego kraju, dowiedziałem się, co tak naprawdę się wydarzyło tamtego dnia. Na początku lat 50-siątych ubiegłego wieku Urząd do Spraw Bezpieczeństwa przeprowadził na szeroką skalę aresztowania duchownych kościołów ewangelicznych. Działacze tych kościołów zostali oskarżeni o współpracę szpiegowską z wywiadem zachodnim na szkodę PRL-u. Niektórzy pastorzy spędzili nawet kilka lat, inni wiele miesięcy za kratkami. Mój tatuś, ponieważ nie pełnił przywódczej funkcji w lokalnym zborze, wrócił do domu po kilku tygodniach. Później dowiedziałem się, że częstym powodem oskarżenia i dowodem o szpiegowskiej współpracy z wrogim wywiadem były zatrzymane listy od wierzących z zagranicy. Śledczy podczas przesłuchania domagali się wydania tajnego kodu, jakim według nich posługiwano się w tej korespondencji. Chodziło o tajemnicze dla nich zapisy szyfrem, na przykład: „1 Kor. 13:4-6” albo „1 Mojż. 3:15”.

Nie wiem, w jakim momencie mój ojciec podjął decyzję opuszczenia Ziem Zachodnich, jak nazywano tereny, na których osiedlono większość repatriantów ze wschodu. Pamiętam jedynie, a miałem co najmniej pięć lat, jak tata powiedział, że przeprowadzamy się całą rodziną do centralnej Polski. Nie wiedziałem dokąd, bo nie znałem jeszcze mapy, lecz zapamiętałem nazwę miasta Poznań. Zanim wyjechaliśmy już na dobre, miałem okazję poznać miasto mojej młodości i późniejszego życia już jako osoba wierząca i służąca Bogu w Jego Kościele. Pewnego dnia tata zabrał mnie w podróż autobusem do Poznania, gdyż musiał załatwić jakieś sprawy związane z zakupem nieruchomości, na której zamierzał budować nowe miejsce dla naszej rodziny. Najbardziej zapamiętałem wizytę w ZOO, wielkiego konia z żelaza, jaki stoi w głównej alejce i żelaznego wilka, którego naprawdę się przestraszyłem. Śnił mi się później wielokrotnie po nocach.

Minął znów jakiś czas, gdy tata zabrał na nowe miejsce mnie wraz z najstarszą siostrą, gdzie już od pewnego czasu budował nowy dom. Nie było to wprawdzie miasto Poznań, lecz niewielka podmiejska wioska, a dokładniej, była to „chata za wsią”. Nie stać nas było na zakup działki w mieście, czy nawet w środku wsi o dziwnej dla mnie nazwie Plewiska. Po kilku miesiącach już cała rodzina, o wiele większa niż ta, która w 1946 roku opuszczała Kuźmicze, znów spakowana w towarowym wagonie kolejowym udawała się w podróż. Tym razem, już bez listy zabieranego mienia, po kilkudniowej podróży pociąg dowiózł wagon do bocznicy małego dworca kolejowego w Plewiskach. Stąd, dzięki pomocy zaprzyjaźnionego dyrektora miejscowego PGR-u, przetransportowano cały dobytek pod nowy adres w centralnej Polsce, jak sobie wymarzył nasz tata.

Tutaj w Plewiskach zdobyłem wykształcenie podstawowe, wprawdzie niepełne, gdyż naukę w Szkole Podstawowej rozpocząłem od połowy roku szkolnego. Jaka to była rozpacz, gdy nie otrzymałem świadectwa ukończenia pierwszej klasy. Średnią szkołę ukończyłem już w Poznaniu, było to Technikum Łączności, które ukończyłem w 1965 roku, otrzymując świadectwo maturalne. Dalsza nauka już była związana z moim powołaniem do służby Słowa, a były to studia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w latach 1965 do 1970.

Dzieciństwo spędzone w rodzinie ewangelicznie wierzącej wywarło ogromny wpływ na dalszy bieg zdarzeń mojego życia. Często wracam we wspomnieniach do tych lat, gdyż mogę odwołać się do słów apostoła Pawła, który pisał do młodego Tymoteusza: „Od dzieciństwa znasz przecież Pisma święte, które mogą cię nauczyć mądrości wiodącej ku zbawieniu dzięki wierze w Chrystusa Jezusa” (1 Tym. 3:15).

Duży wpływ na mój stosunek do osób z innego kościoła, niż ten, jaki znałem osobiście z własnego doświadczenia, wywarły lata szkolne. W latach 50. ubiegłego wieku w programie szkoły podstawowej znajdowało się nauczanie religii, oczywiście kościoła katolickiego. Musiałem uczestniczyć w tych zajęciach, gdyż znajdowały się w środku planu lekcyjnego. Ksiądz-katecheta przyjeżdżał z innej wioski, z Komornik, gdyż w Plewiskach nie było kościoła. Pamiętam, jak na jedną z pierwszych lekcji religii zabrałem ze sobą mój Nowy Testament i prowokacyjnie położyłem go na brzegu ławki, aby ksiądz spacerując, po klasie, to zauważył. I tak się stało. Ksiądz wziął go do ręki, przekartkował kilka stron, zatrzymał wzrok na wewnętrznej stronie okładki i powiedział: „Dobrze, że czytasz, ale tutaj nie ma imprimatur”. Nie rozumiałem wówczas, co to znaczy, lecz byłem cały dymny, że mnie pochwalił. Miało to ogromne znaczenie, gdyż już odczuwałem wykluczenie mnie przez  kolegów, którzy wołali na mnie: „kociarz”, albo „baptysta”. Pomimo iż niechętnie włączali mnie do wspólnych zabaw, wiedziałem, że mam coś, czego oni nie mają - znajomość Biblii.

Kompleks odrzucenia z powodu innego wyznania, czy jak to częściej określano - „innej wiary”, towarzyszył mi przez większość lat mojej edukacji. Dlatego starałem się odreagowywać większym zaangażowanie w osobistą relacje z Bogiem. Praktycznie polegało to na zagłębianiu się w lekturze Biblii, która coraz bardziej mnie zachwycała swoją wyjątkowością. Wierzę, że miało to również duży wpływ na podjęcie później decyzji co do kierunku studiów.

Henryk Hukisz

No comments:

Post a Comment

Note: Only a member of this blog may post a comment.