Monday, February 24, 2014

"Pizza party"



 Dyrektor jednej ze szkół amerykańskich, zaniepokojony spadkiem poziomu nauki, postanowił zdopingować uczniów do zdobywania lepszych ocen. Ogłosił, że każdy, kto otrzyma najwyższą ocenę „A”, będzie mógł zjeść pizzę po lekcjach, na specjalnie zorganizowanej „pizza party”.
Ponieważ niewielu uczniów przejęło się tą zachętą, nadal większość zdobywanych ocen była poniżej wymaganej „A”. Dzieci, wracając do domów, okazywały niezadowolenie z barku możliwości skorzystania z darmowej pizzy. W tej sytuacji, rodzice niezadowolonych uczniów, na najbliższym spotkaniu z dyrekcją szkoły, postawili wniosek o obniżenie poziomu oceny uprawniającej do udziału w „pizza party”. Dyrektor uległ presji rodziców, dzięki czemu więcej uczniów mogło otrzymać darmową pizze, lecz niestety, poziom nauki miał nadal wiele do życzenia.
Niestety, podobne sytuacje zdarzają się w wielu społecznościach chrześcijańskich. Nie chodzi mi wcale o dosłowne imprezy w zborach po nabożeństwie z udziałem pizzy, lecz o zaniżanie poziomu pobożności, aby więcej ludzi mogło uważać siebie za wierzących.
Pan Jezus wyznaczył poprzeczkę pobożności na właściwym poziomie, mówiąc Nikodemowi – „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się kto nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść do Królestwa Bożego” (Jan 3:5). W innej sytuacji, gdy mówił o Swojej śmierci, wezwał wszystkich do naśladowania słowami: „Jeśli kto chce pójść za mną, niechaj się zaprze samego siebie i bierze krzyż swój na siebie codziennie, i naśladuje mnie” (Łuk. 9:23). Zasada łączenia krzyża z naśladowaniem jest nieodzowna, gdyż ten, „kto nie bierze krzyża swego, a idzie za mną, nie jest mnie godzien” (Mat. 10:38).
Słyszałem w mojej młodości pewną anegdotę o człowieku, który chciał ulżyć swojej chrześcijańskiej „niedoli”. Wydawało mu się, że nie musi przecież aż tak się wyrzekać, że przecież ma prawo do jakichś przyjemności i ułatwień w życiu. Jednak słowa o niesieniu krzyża nie dawały my spokoju. Zmartwiony tą sytuacją, zasnął i przyśnił mu się sen o wędrówce do nieba z krzyżem na plecach. W pewnym momencie zobaczył coś błyszczącego w przydrożnych zaroślach. Zaciekawiony nachylił się i ku swemu zaskoczeniu, zobaczył połyskujący brzeszczot piłki do drewna. Szybko pomyślał, do czego może być przydatny, i jeszcze szybciej wykonał ten pomysł. Obciął kawałek drzewca ciężkiego krzyża, i z ogromną ulgą powędrował dalej. Po jakimś czasie zatrzymał się wraz z pozostałymi wędrowcami do niebiańskiej krainy nad brzegiem przepaści, którą inni spokojnie przekraczali, przerzucając na drugą stronę niesiony przez siebie krzyż. Niestety, jego krzyż wprawdzie lżejszy, okazał się za krótki, aby umożliwić przeprawę. Obudził się przerażony, lecz również szczęśliwy, że to był jedynie sen.
Apostoł Paweł stwierdził wyraźnie, że „wszyscy, którzy chcą żyć pobożnie w Chrystusie Jezusie, prześladowanie znosić będą” (2 Tym. 3:12). Pobożność, to nie wypełnianie rytuałów religijnych, lecz chodzenie w bojaźni Bożej, aby „zachowywać siebie nie splamionym przez świat” (Jak. 1:27). Pobożność, to poprzeczka ustawiona na bardzo wysokim poziomie, jak przypomina wierzącym apostoł Piotr, aby idąc: „za przykładem świętego, który was powołał, sami też bądźcie świętymi we wszelkim postępowaniu waszym, ponieważ napisano: Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty” (1 Ptr. 1:15,16).
Tak często jesteśmy kuszeni, aby pofolgować sobie trochę w życiu. Przecież miłujący nas Ojciec nie będzie taki srogi i wymagający jedynie najwyższych ocen, gdy wezwie nas na ostateczny egzamin. Przecież przymykał oko w dawnych czasach, to znów tak postąpi. Warto jest jednak przypominać sobie słowa przestrogi, jakimi apostoł Piotr ostrzegał wierzących w jego czasie. Pisał wówczas: „A dzień Pański nadejdzie jak złodziej; wtedy niebiosa z trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone stopnieją, ziemia i dzieła ludzkie na niej spłoną. Skoro to wszystko ma ulec zagładzie, jakimiż powinniście być wy w świętym postępowaniu i w pobożności” (2 Ptr. 3:10,11).
Jestem przekonany, że my dzisiaj musimy brać te ostrzeżenia tym bardziej poważnie, ponieważ jesteśmy o dwa tysiące lat bliżej dnia Pańskiego. Całe szczęście, że ta najwyższa ocena naszej pobożności nie jest zależna od naszych wysiłków, gdyż nikt z nas nie jest w stanie jej zdobyć. Dzięki łasce Bożej, możemy wyznać, że „Boska jego moc obdarowała nas wszystkim, co jest potrzebne do życia i pobożności, przez poznanie tego, który nas powołał...” (2 Ptr. 1:3).
Pozwólcie, że zakończę wezwaniem, jakie usłyszał apostoł Jan z ust Pana Jezusa: „a kto święty, niech nadal się uświęca” (Obj. 22:11).
Henryk Hukisz

Saturday, February 22, 2014

Miłosierdzie, czy naiwność?



Jak długo żyję, zawsze gdy spotykałem ludzi proszących o pomoc,  miałem z tym problem, ponieważ prawie nigdy nie miałem możliwości sprawdzenia, czy rzeczywiście dotyczy to osoby będącej w potrzebie, czy jest to zwykłe wyłudzanie pieniędzy. Co ciekawe, najczęściej chodziło o pomoc finansową, a nie o kawałek chleba.
Bez względu na szerokość geograficzną, a bywałem tu i tam, zdarzyło mi się zostać naciągniętym, wprawdzie na niewielką kwotę, dlatego postanowiłem być ostrożnym, jeśli chodzi o udzielanie pomocy w sytuacjach, gdy nie mam możliwości zbadania, czy taka pomoc jest rzeczywiście potrzebna.
Ostatnio szerzą się w internecie, a szczególnie na Facebook’u powielane prośby o pomoc dla ciężko chorych, najczęściej dzieci. A jakże, do informacji, oprócz numeru konta i przebiegu choroby, dołączone jest zdjęcie, aby wyglądało to na prawdziwą historię. Ponieważ posiadacze kont na FB mają ułatwioną sprawę, nie muszą niczego sprawdzać, ani pisać od nowa, wystarczy kliknąć „share”, i prośba dociera do kolejnej liczby czytelników. Po jakimś czasie, taka prośba widnieje na niezliczonej ilości profili, i być może znajdzie się kilka poruszonych serc, aby okazać miłosierdzie, bez możliwości sprawdzenia, czy ta chora osoba w ogóle istnieje.
Bóg jest Bogiem miłosiernym, co do tego nie ma wątpliwości. Jego pomoc okazana człowiekowi jest jak najbardziej adekwatna do sytuacji, gdyż bez niej, nikt nie doświadczyłby zbawienia. Dlatego Bóg okazuje Swoje miłosierdzie dla ludzi, którzy naprawdę tego potrzebują. Wierzę, że my, jako naśladowcy Boga, powinniśmy również okazywać miłosierdzie osobom będącym w potrzebie. Pomoc, o jaką jesteśmy proszeni, nie dotyczy zbawienia, lecz wsparcia finansowego, dlatego musimy być pewni, że jest ona konieczna.
Zwróćmy uwagę, że Pan Jezus postawił tę kwestię bardzo jasno. Powiedział, że gdy Syn Człowieczy przyjdzie, zasiądzie na tronie swej chwały i powie: „Albowiem łaknąłem, a daliście mi jeść, pragnąłem, a daliście mi pić, byłem przychodniem, a przyjęliście mnie, byłem nagi, a przyodzialiście mnie, byłem chory, a odwiedzaliście mnie, byłem w więzieniu, a przychodziliście do mnie” (Mat. 25:35,36). Później wyjaśnił, że „cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście” (w. 40). Tak więc, nasza pomoc okazywana bliźnim ma być zgodna z rzeczywistą potrzebą, ma być udzielana łaknącym, pragnącym, nagim, chorym i uciskanym. Więc naszym obowiązkiem jest wpierw sprawdzić, czy potrzebujący w ogóle istnieje i czy rzeczywiście jest w potrzebie.
Apostoł Paweł nauczał ludzi wierzących, aby rozsądnie szafowali środkami finansowymi - „niech raczej żmudną pracą własnych rąk zdobywa dobra, aby miał z czego udzielać potrzebującemu(Efez. 4:28). Znów podkreślona jest prawda o udzielaniu pomocy potrzebującym, czyli że należy sprawdzić autentyczność takiej sytuacji. Chodzi o to, aby celem udzielania pomocy było zaspokojenie potrzeby biednego, a nie pokazanie swojej dobroci poprzez okazanie tej pomocy.
Zachętą  do napisania tego krótkiego rozważania był artykuł w „Polityce”, w którym podane są informacje o naciąganiu ludzi na miłosierdzie, podając spreparowaną historię o nieszczęśliwym dziecku. Autorka tego materiału zwraca uwagę na ten problem, gdyż ludziom nie chce się sprawdzać takich informacji, ponieważ chodzi najczęściej o ich samozadowolenie z możliwości okazania pomocy. Psycholog społeczny wyjaśnia to zjawisko słowami, że: „wirtualne miłosierdzie powinno być aktem prostym. I przede wszystkim przyjemnym, bo wysyłając niewielkie zazwyczaj pieniądze, czujemy się potrzebni, empatyczni, prospołeczni” (Oszustwa miłosierdzia)
Skoro jesteśmy szafarzami środków finansowych, jakie posiadamy dzięki Bożemu błogosławieństwu, powinniśmy wydawać je rozsądnie, a nie na oślep, gdyż są one Bożym darem.
Henryk Hukisz

Wednesday, February 19, 2014

Błogosławieństwo próżni


Proszę nie mylić próżni z próżniactwem. W potocznym pojęciu, próżnia rozumiana jest jako pusta przestrzeń, pustka. Próżnia w pojęciu technicznym oznacza brak cząsteczek materialnych. W doświadczeniach fizycznych, aby uzyskać dostatecznie wysoką próżnię, stosuje się komorę, z której wypompowywane jest powietrze do wymaganego poziomu, aby móc wprowadzić do niej badaną próbkę.

Pracując przed laty w serwisie aparatury kontrolno-pomiarowej, miałem do czynienia z komorami, w których konieczne było uzyskanie bardzo wysokiej prózni (UHV), około 10-12 hPa. Normalne powietrze, jakim oddychamy na co dzień, ma ciśnienie atmosferyczne, czyli około 1013 hPa. W przestrzeni kosmicznej występuje próżnia około 10-14 hPa.  W próżni absolutnej, czyli doskonałej, ciśnienie osiąga wartość zerową, co oznacza, że nie ma w niej nawet najmniejszej cząsteczki. Problem, z jakim spotykałem się najczęściej w serwisie komór próżniowych, był brak szczelności. Wyrobione uszczelki, zestarzały olej próżniowy powodowały spadek próżni, gdyż próżnia powoduje to, że do komory zasysane są cząsteczki z otoczenia. Można powiedzieć, że próżnia nie znosi próżni.
Zajmijmy się jednak naszym sercem, a nie komorą próżniową aparatu pomiarowego w laboratorium pracowni jakiegoś instytutu naukowego. Zachowam jednak podobieństwo komory naszego serca do komory próżniowej, ponieważ chcę pokazać, jak ważne jest uzyskanie odpowiedniej próżni, aby uzyskać pełnię błogosławieństwa Bożego w naszym życiu.
Kiedy niepokoi nas stan naszego zdrowia, a szczególnie naszego serca, udajemy się do lekarza z prośbą o zbadanie tego najważniejszego organu w naszym ciele. Lekarz ogólny kieruje nas do kardiologa, który z kolei, kieruje nas na badanie serca w specjalistycznej poradni, która wyposażona jest w specjalistyczną aparaturę. Tam nasze serce poddane jest prześwietleniom promieniami rentgenowskimi (Tomografia), lub rezonansowi magnetycznemu (MRI). Droga to aparatura i dość skomplikowana, a do tego nie wszędzie dostępna.
Jeśli chodzi o nasze serce duchowe, to, o którym mówi Biblia, że „Pan patrzy na serce” (1 Sam. 16:7), musimy zastanowić się nad jego stanem, jak wygląda jego komora, co ją wypełnia. W tym przypadku, nie musimy udawać się do specjalistycznych przychodni, aby poddać się badaniom na skomplikowanej aparaturze. Pan Jezus, posiadając wzrok „jak płomień ognisty” (Obj. 1:14), przenika doskonale nasze serca i stwierdza bezbłędnie, co w nich się znajduje. Ewangeliści zapisali nam taki przykładowy „elektrokardiogram” – „Albowiem z wnętrza, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, wszeteczeństwa, kradzieże, morderstwa, cudzołóstwo, chciwość, złość, podstęp, lubieżność, zawiść, bluźnierstwo, pycha, głupota; wszystko to złe pochodzi z wewnątrz i kala człowieka” (Mar. 7:21-23). Przerażające, prawda?
Większość ludzi uważa, że chrześcijaństwo polega na dodaniu w swoim życiu Boga, Chrystusa i pobożności do tego, czym się żyje normalnie. To tak, jak gdyby wystarczyło zawiesić święty medalik z Chrystusem na swojej piersi, wewnątrz której bije serce wypełnione nadal starym życiem. Chrystus nie jest dodatkiem do starego życia, lecz On daje nowe życie. Najlepiej ujął to apostoł Paweł w słowach: „Tak więc, jeśli ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; stare przeminęło, oto wszystko stało się nowe” (2 Kor. 5:1). Stare, to, o czym mówił Chrystus, gdy pokazywał, co wypełnia serca ludzkie, musi zostać wyssane najdoskonalszą „pompą próżniową”, jaką jest miłość do Boga. Pan Jezus, doskonały znawca naszych serc, dał nam przykład prawdziwej miłości do Boga i powiedział: „trwajcie w miłości mojej” (Jan 15:9). Miłość do Boga sprawia, że w naszym sercu nie będzie już miejsca na nic innego, gdyż, „jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca” (1 Jan 2:15). Albo świat, albo Bóg!
Najlepszym wskaźnikiem braku miłości do Boga jest brak próżni w komorze naszego serca, która powoduje pragnienie Bożych treści, o czym pisał Paweł – „bądźcie pełni Ducha” (Efez. 5:18). Nigdy nie doznamy tej pełni, jeżeli serce nadal jest pełne spraw tego świata, rzeczy przemijających, gdyż „wszystko, co jest na świecie, pożądliwość ciała i pożądliwość oczu, i pycha życia, nie jest z Ojca, ale ze świata” (1 Jan 2:17).
Pan Jezus, nie tylko wskazywał na rzeczywisty stan ludzkich serce, lecz  będąc dobrym Lekarzem, dawał zalecenia, duchowe recepty. Jeśli chcemy uwolnienia od tego, czym naturalnie jesteśmy wypełnieni, musimy posłuchać i zastosować rady Lekarza naszych serc. On powiedział wyraźnie, że „jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój, i niech idzie za mną. Bo kto by chciał życie swoje zachować, utraci je, a kto by utracił życie swoje dla mnie, odnajdzie je” (Mat. 16: 24,25).
Rachunek jest prosty, wystarczy odpowiedzieć na testowe pytanie: „Albowiem cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł? Albo, co da człowiek w zamian za duszę swoją?” (Mat. 16:26).
Henryk Hukisz

Friday, February 14, 2014

Pusta miłość

Dziś  "Walentynki", więc cały świat zwariował na różowo. Już od kilku tygodni w sklepach  wydzielono dość sporą część, w której panuje kolor różowy, gdzie można kupić najróżniejsze gadżety z okazji tego święta.

Pamiętam szczególnie ten czas, gdy mieszkałem w kraju, w którym słowo „love” jest „zapchajdziurą”, ponieważ wypowiada się je przy każdej okazji i przez każdego, kto myśli, że sprawi tym komuś przyjemność. Kocha się tutaj wszystko, od miejsca zamieszkania, poprzez domowe zwierzaki, ciuchy, jedzenie, podróże, kraj i swoich faworytów sportowych. Do tej niekończącej się listy umiłowanych rzeczy, dodaje się jeszcze Boga, Jezusa i Kościół.

Oczywiście, są różne stopnie zabarwienia tej miłości. Można spodziewać się, że Boga kocha się najbardziej, bo przecież jest napisane w Dobrej Księdze – Będziesz miłował Pana, swego Boga, całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem (Mat. 22:37). Natomiast w niedzielę zdarza się, że jedni idą do kościoła, drudzy natomiast pracują przy swoich ukochanych posiadłościach. Przecież trzeba skosić trawnik, żeby móc powiedzieć jak bardzo kocha się równo skoszoną trawę przed swoim domem.

Miłość, to słowo które może uczynić bardzo dużo, lecz jedynie w przypadku, gdy jest powiązane ze szczerym uczuciem. Jeśli natomiast jest wypowiadane bezmyślnie, jedynie dlatego, że jest taki zwyczaj, to może bardziej zranić, niż pocieszyć. Świat natomiast uprawia miłość, bez głębszego zastanowienia się, co ona tak na prawdę znaczy.

Wracając myślami za ocean, przypominam sobie jak kilka lat temu hucznie obchodzono pięćdziesiątą rocznicę pierwszej wizyty zespołu „The Beatles w Stanach Zjednoczonych”. Dziennikarze prześcigali się w słownych określeniach wagi tej wizyty. Pojawiły się nawet opinie, że muzyka uprawiana przez tę czwórkę chłopaków z Liverpool’u, dokonała rewolucji na miarę nowej cywilizacji. Wspominano głównie jeden z wiodących przebojów, jaki od tamtego czasu stał się filozofią współczesnych społeczeństw, a mianowicie piosenka, pod tytułem „Love is all you  need”. Słowa tej piosenki, jaka stała się „panaceum” na wszystkie problemy nurtujące każdego człowieka, stwierdzają, że nic nie może pomóc człowiekowi tak, jak wypowiedzenie tego magicznego słówka „miłość”. Problem w tym, że nie wskazano, gdzie można znaleźć tę prawdziwą miłość, jakiej naprawdę potrzebuje każdy człowiek.

Mówienie komuś, że się kocha, bez gotowości uczynienia czegoś, aby naprawdę pomóc, jest pustym słowem o pustej miłości. Świat nie jest w stanie zaspokoić potrzeby człowieka na miłość, gdyż Bóg, nasz stwórca, tak ukształtował tę potrzebę, że jedynie On może ją zaspokoić. Nic na tym świecie nie może dać prawdziwej miłości. Jeden z najbardziej znanych wersetów Biblii stwierdza - Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał swego Jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (Jan 3:16). Każda inna miłość, jaka nie jest ugruntowana na Bożej miłości, jest bezsilna, niczego nie może dokonać. Człowiek bez Boga jest samolubny, ponieważ w mniejszym lub większym stopniu, myśli przede wszystkim o sobie.

Apostoł Jan napisał kilka listów, głównie o Bożej miłości i o tym, że „Bóg jest miłością” (1 Jan 4:8). Pisałem już kiedyś na tym blogu, że nie można odwrócić tego równania, aby powiedzieć: „miłość jest bogiem”. Ten sam apostoł, jeden wiersz wcześniej stwierdza: Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga. Każdy kto miłuje, z Boga się narodził i zna Boga (1 Jan 4:7). Jedynym źródłem prawdziwej miłości jest sam Bóg, gdyż „miłość jest z Boga”.

Każdy rodzaj miłości, małżeńskiej, rodzicielskiej, braterskiej, bliźniego, nie osiągnie pełni, jeśli nie wywodzi się z miłości do Boga. Mąż może kochać żonę prawdziwą miłością, jeśli kocha Boga „z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich myśli”. Rodzice, potrafią okazać prawdziwą miłość do swoich dzieci, jeśli na pierwszym miejscu miłują Boga, jako swego Pana. Chłopak może powiedzieć swojej dziewczynie, że ją naprawę kocha, jeśli miłuje Boga i Jego przykazania. Człowiek może wyznać miłość bliźniemu, jeśli jego serce jest pełne miłości do Boga, który umiłował każdego z nas tak bardzo, że oddał Swego Syna za nas. Jan w swoim liście pisze wyraźnie: W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On nas umiłował i posłał swojego Syna, jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy (1 Jan 4:10). Bez doznania efektu Bożej miłości, gdy w Chrystusie przebaczył nam nasze grzechy, nie jesteśmy w stanie tak naprawdę kochać szczerze.

Apostoł Jan stawia kwestię prawdziwej miłości bardzo odważnie. Napisał, że po tym poznaliśmy miłość, że On oddał za nas swoje życie. My również powinniśmy oddać życie za braci (1 Jan 3:16). Tak więc, jeśli nie ma w nas miłości tego rodzaju, to tak naprawdę nie znamy Boga.

Świat może oferować jedynie wartości, jakie posiada, gdyż wszystko bowiem, co jest w świecie: pożądliwość ciała, pożądliwość oczu, pycha tego życia, nie pochodzi od Ojca, lecz jest ze świata” (1 Jan 2:16). Tak więc wszelkie wyznania miłości bez Boga są puste, gdyż miłość bez Boga jest pusta, jak balon, którego żywot jest bardzo krótki.

Jeśli więc już mówimy o miłości, zastanówmy się, jaką miłość mamy na uwadze.

Henryk Hukisz

Tuesday, February 11, 2014

Chrystus podzielony



Jednym z najczęściej spotykanych zarzutów, jakie stawia się protestantom, jest podział na niezliczoną ilość wyznań. Z pewnością jest to fakt historyczny, wynikający z wolności, jakiej nie doświadcza kościół katolicki, poddany władzy Watykanu.
Można zadać pytanie, czy ta wielorakość kościołów protestanckich jest rzeczą dobrą? Odpowiedź brzmi: I tak i nie. W głównej mierze będzie to zależało od przyczyn, jakie doprowadziły do takiego stanu. Dzisiaj, pięćset lat po Wielkiej Reformacji, wiele podziałów uformowanych w różnych uwarunkowaniach historycznych, muszą już pozostać. Lecz nic nie stoi na przeszkodzie, aby pomiędzy kościołami protestanckimi, a szczególnie pomiędzy społecznościami ewangelicznymi zaistniała współpraca w dziele zwiastowania ewangelii zbawienia.
Problem, jaki mnie niepokoi od wielu lat, to powstawanie podziałów w łonie jednej wspólnoty wyznaniowej. Doświadczyłem w swoim życiu kilku takich sytuacji, gdy dochodziło do rozbicia jednej społeczności z powodów ambicjonalnych człowieka, który uważał się za lepszego od innych. O tym pisał apostoł Paweł do młodego zboru korynckiego, gdy dowiedział się „od domowników Chloi, że wynikły spory wśród was” (1 Kor. 1:11). Paweł, wierny sługa Chrystusa wiedział, gdyż tego nauczał, że Ciało Chrystusa jest jedno. Dlatego będąc zasmucony takim stanem zboru Pańskiego, zadał retoryczne pytanie: „Czy rozdzielony jest Chrystus?” (w. 13).
Gdy uważnie czytamy relacje Łukasza o podróżach tego wielkiego apostoła, możemy zauważyć, że służbie apostoła Pawła towarzyszyły podziały wśród słuchaczy ewangelii. Było to normalnym zjawiskiem wynikającym z natury samej ewangelii, o czym zapowiadał Chrystus. Przyjęcie ewangelii, a w rezultacie, samego Chrystusa, musi wywołać rozdzielenie. Pan Jezus przecież powiedział: „przyszedłem poróżnić człowieka z jego ojcem i córkę z jej matką, i synową z jej teściową” (Mat. 10:35). Dlatego, podczas pierwszej podróży misyjnej, gdy Paweł udawał się do synagog, aby zwiastować Chrystusa głównie Żydom, dochodziło do polaryzacji postaw – jedni stawali po stronie Pawła, czyli ewangelii, inni natomiast, stawiali opór, i podburzali pozostałych.
Paweł z Barnabą dotarli przez Cypr, Antiochie Pizydyjską do Ikonium i tam, zgodnie ze zwyczajem weszli „do synagogi żydowskiej i przemawiali tak, iż uwierzyło wielkie mnóstwo Żydów i Greków” (Dz.Ap. 14:1). Po dłuższym czasie, zwiastowana tam ewangelia sprawiła, że „ludność miasta była podzielona, jedni byli za Żydami, drudzy zaś za apostołami” (w. 4). To rozdzielenie wśród mieszkańców Ikonium wywołało tak wielki napięcia, że doszło do społecznych rozruchów, w wyniku których apostołowie musieli uciekać, ponieważ grożono im ukamienowaniem. Lecz dla Boga nie stanowiło to wielkiego problemu, gdyż dzięki takiej sytuacji, ewangelia była zwiastowana w kolejnych miejscowościach.
Pierwszymi chrześcijanami, jak już nazywano uczniów Pańskich, byli zarówno Żydzi, jak i poganie, określani przez Łukasza, Grekami. Dlatego dochodziło do różnych napięć wewnątrz pojedynczych zborów. Były one wywoływane głównie przez wierzących pochodzenia żydowskiego. Można to sobie łatwo wyobrazić, gdyż Żydzi po uwierzeniu w Chrystusa, nadal wierzyli w tego samego Boga, który nakazał im zachowywać Prawo Mojżeszowe.
W Judei, chrześcijanie pochodzenia Żydowskiego stanowili większość, dlatego tam starano się zachowywać zwyczaje  wynikające z Zakonu. Gdy w Jerozolimie dowiedziano się, że w odległych miejscowościach powstają zbory, głównie spośród pogan, wysłano tam nauczycieli, którzy przekonywali, że „jeśli nie zostaliście obrzezani według zwyczaju Mojżeszowego, nie możecie być zbawieni(Dz.Ap. 15:1). Różnica poglądów na ten temat wśród przywódców młodego jeszcze Kościoła była tak wielka, że „powstał zatarg i spór niemały między Pawłem i Barnabą a nimi” (w. 2). Całe szczęście, że ówcześni przywódcy nie posiadali nastawienia, jakie cechuje wielu liderów współczesnych kościołów, i nie założyli alternatywnych wspólnot chrześcijańskich o nieco odmiennych poglądach. Przecież mogli, jak to się dzisiaj praktykuje, powołać „II Zbór w Koryncie”. Albo „Kościół dla pogano-chrześcijan w Efezie”, aby zapewnić im dobre samopoczucie.
Z historii rozwoju pierwszego Kościoła wiemy, że w zaistniałej sytuacji, „zgromadzili się więc apostołowie i starsi, aby tę sprawę rozważyć” (Dz.Ap. 15:6). W wyniku okazanej troski o jedność Ciała Chrystusa, podjęto wspólnie z Duchem Świętym decyzję, jaka miała obowiązywać Zbory Pańskie. W protokole z pierwszego synodu chrześcijańskiego czytamy: „Postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my, by nie nakładać na was żadnego innego ciężaru oprócz następujących rzeczy niezbędnych” (w. 28). Były to rzeczy niezbędne, jak na tamten czas, z jakimi zgodzono się w ówczesnych zborach, dzięki czemu zachowywano jedność, co było dla nich rzeczą najważniejszą.
I tak było aż do czasu, gdy główną rolę w śród przywódców zaczęła odgrywać ambicja niektórych nauczycieli. Apostoł Paweł przestrzegał lokalnych liderów, że tacy nauczyciele pojawią się – „nawet spomiędzy was samych powstaną mężowie, mówiący rzeczy przewrotne, aby uczniów pociągnąć za sobą” (Dz.Ap. 20:30). Długo nie trzeba było czekać, gdyż już po niedługim czasie Paweł dowiedział się o tym od domowników Chloi, że zbór koryncki został podzielony.
Tym razem, podział nie wynikał z racji przyjęcia ewangelii, lub jej odrzucenia, lecz został wywołany przez nauczycieli uważających się za lepszych od innych. Z tego powodu, ich zwolennicy zaczęli wynosić się nad innych „stając po stronie jednego nauczyciela przeciwko drugiemu” (1 Kor. 4:6).
Jeśli zamiast braterskiej rozmowy, aby wspólnie zwiastować ewangelię w jednym Ciele Chrystusa, rozrywa się to Ciało, aby pokazać, że jest się lepszym, jak to zostało określone w komentarzu do jednego z moich wpisów – „życzę wam żeby wasze kościoły były na takim poziomie jak ten, do którego ja należę”, to jedynie można się zasmucić z powodu braku zrozumienia dla jedności Ciała Chrystusa. Ze smutkiem obserwuję, jak w niektórych miastach następuje "wysyp" niewielkich grupek osób, gromadzących się wokół nauczycieli, często bardzo awangardowych, co jest ich jedyną zaletą.

Czyżby modlitwa Jezusa o Kościół "Aby wszyscy byli jedno, jak Ty, Ojcze, we mnie, a Ja w tobie, aby i oni w nas jedno byli, aby świat uwierzył, że Ty mnie posłałeś" (Jan 17:21), nie poruszała już ludzkich sumień?
Henryk Hukisz

Sunday, February 9, 2014

Biblijny "fast food"



 Pod koniec ubiegłego wieku, gdy pracowałem w serwisie aparatury elektronicznej, sporo jeździłem po Polsce i z tej racji korzystałem z przeróżnych punktów gastronomicznych. Ponieważ większość czasu zajmowało mi podróżowanie samochodem, korzystałem z przydrożnych jadłodajni, w których nieraz podawano dania wielokrotnie odgrzewane. Świadomy możliwością zatrucia się nieświeżym jadłem, coraz częściej decydowałem się na powstające w wielu miejscach naszego kraju restauracje McDonald’s. Znałem już na pamięć, gdzie i na jakich trasach mogę zamówić „Big Mac’a”. Wolałem świeżego hamburgera, od nieznanej „treści” w bigosie w przydrożnym pawilonie gastronomicznym.
Gdy zamieszkałem w Stanach Zjednoczonych, przez pierwszy rok byłem sam, więc musiałem sobie jakoś radzić z własną gastronomią. Ponieważ miałem już zakodowany smak klasycznego „hamburgera”, na widok podwójnych złotych łuków, ciągnęło mnie na porcję „Double Quarter’a” do tej amerykańskiej "świątyni". Później, gdy usłyszałem, że twórcy tego cudownego kotleta dodają do niego specjalny składnik, aby już na sam widok soczystego hamburgera w reklamie, soki trawienne domagały się jego konsumpcji, postanowiłem zerwać na zawsze z „fast-food’ami”. Ogólnie uważa się, że tego typu pożywienie jest niezdrowe, ponieważ nie posiada wszystkich niezbędnych dla naszego zdrowia składników i jest nafaszerowane „chemią”.
Dzisiaj, czytając Biblię zwróciłem uwagę na wyrażenie „zdrowa nauka”. Apostoł Paweł, pouczając młodego Tymoteusza, jak ma przygotować się do zwiastowania ewangelii, nakazał mu: głoś Słowo, nalegaj w porę i nie w porę, upominaj, pouczaj, zachęcaj, z całą cierpliwością, ile razy nauczasz (2 Tym. 4:2). Dlaczego to było tak ważne? Już w następnym zdaniu czytamy - nadejdzie bowiem czas, gdy zdrowej nauki nie będą znosić, ale według własnych pożądań będą sami sobie dobierać nauczycieli, którzy wyjdą naprzeciw ich oczekiwaniom. I odwrócą się od słuchania prawdy, a zwrócą się do baśni(w. 3,4). Dlatego, jeśli chcemy zachować wiarę do końca, musimy odżywiać się zrowym pokarmem duchowym, a nie różnymi baśniami, jakich obecnie pełno w naszych zborach.
Co to jest zdrowa nauka i dlaczego ludzie nie będą jej znosić, czyli nie będą chcieli jej słuchać? To pytanie zaczęło mnie niepokoić, gdyż zauważam, iż w naszych czasach to zjawisko jest szczególnie powszechne, a można nawet powiedzieć, że osiąga rozmiary epidemii. Coraz więcej zborów Pańskich doświadcza bolesnych podziałów powodowanych buntem, szczególnie młodych ludzi, którzy nie chcą przyjmować zdrowej nauki, jaka jest im podawana. Wolą słuchać nowinek, różnych idei rozsiewanych w internecie, albo dostępnych dziś powszechnie za pośrednictwem nośników elektronicznych. Jest to szybka metoda przekazywania różnych idei niewiadomego pochodzenia, które brzmią podniecająco dla ucha. Są to poglądy brzmiące podobnie, jak te prawdziwe zaczerpnięte z Biblii, lecz podobnie jak żywność podawana w "fast-food'ach", są nafaszerowane niezdrowymi dodatkami.  Są to populistyczne hasła, jakie z łatwością są przyswajane przez młode, niedoświadczone umysły.
Oczywiście, za tą techniką odciągania ludzi wierzących od zdrowej nauki stoi Boży przeciwnik, diabeł. Jezus, nazywając go złodziejem, określił jego "teologię" słowami:złodziej przychodzi tylko po to, aby ukraść, zabić i zniszczyć (Jan 10:10). W rozmowie z Żydami, którzy bronili się przed uwierzeniem w Mesjasza, gdyż uważali się za dzieci Abrahama, Chrystus powiedział im wprost: Waszym ojcem jest diabeł i chcecie spełniać żądze waszego ojca. Od początku był on mordercą i nie wytrwał w prawdzie, bo nie ma w nim prawdy. Kiedy kłamie, mówi od siebie, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa (Jan 8:44). Rozmowa ta zakończyła się tak, jak można było się spodziewać po ludziach, którzy nie chcą przyjąć prawdy o nich samych, - Chwycili więc kamienie, aby rzucić w Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni (w. 59).
Tak jak hamburger smakuje lepiej dla niedoświadczonego konsumenta, tak samo przeróżne „baśnie”, jakimi nauczyciele nowej ewangelii łechcą uszy nie utwierdzonym w wierze, lepiej pasują do ich życia. Wolą te świeże ideologie niż zdrową naukę, która wydaje im się zbyt prymitywna i archaiczna, dlatego jej nie cierpią. Wolą karmić się ideami awangardowymi, iść do przodu z tłumem. Wolą to, co zapewnia im konformizm w świeckim środowisku.
Zdrowa nauka, w języku Nowego Testamentu brzmi „higianouse didaskalia”. Słowo „higiano’, które my znamy jako „higiena”, mówi o eliminowaniu czynników ujemnych w celu ochrony zdrowia. To znaczy również środowisko czyste, w którym nie ma zagrożenia dla zdrowia. Jedynym zdrowym  czystym środowiskiem Biblijnym jest absolutna prawda, jaką Bóg nam objawił w Chrystusie. Prawda ta została zapisana jako natchnione przez Boga Słowo, które ma moc działającą w naszych sercach, gdy je przyjmujemy z wiarą. Jezus powiedział swoim uczniom: Wy już jesteście czyści dzięki Słowu, które do was mówiłem(Jan 15:3). Nic innego nie może zapewnić nam „higienicznej” nauki, jedynie Słowo Boże, jako czyste i żywe ziarno, gdyż zostaliśmy odrodzeni nie ze zniszczalnego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki Słowu Boga, które żyje i trwa(1 Ptr. 1:23)

Wszystko inne, nawet to co brzmi bardzo zachęcająco i naukowo, to są jedynie plewy, które nie mają wartości odżywczych dla naszej duszy. Warto jest zastanowić się, gdy słuchamy jakiegoś  nauczyciela, ile jest ziarna w jego nauczaniu, a ile zwykłych plew. Pisałem już o tym w rozważaniu „Ile ziarna w plewach?”.
Hamburger, być może smakuje lepiej niż zdrowa żywność, lecz szkody, jakie wyrządza w naszym organizmie, są nieraz nieodwracalne.
Henryk Hukisz

Saturday, February 8, 2014

Obłudne zwiastowanie



 Obłudny, znaczy nieszczery, kłamliwy, dwulicowy. Czy można posądzić apostoła Pawła o to, że w taki sposób zwiastował ewangelię? Przenigdy! A jednak sam napisał: „Byle tylko wszelkimi sposobami Chrystus był zwiastowany, czy obłudnie, czy szczerze, z tego się raduję i radować będę” (Filip. 1:18). Więc o co chodzi?
Znam człowieka dwulicowego, którego postępowanie na co dzień było sprzeczne z podstawowymi normami uczciwości, a w niedziele potrafił z kazalnicy wygłaszać piękne przemówienia. Zapytany o to, jak może tak obłudnie postępować, brał do ręki swoją Biblię, która sama otwierała się na pierwszym rozdziale Listu do Filipian, odczytywał podany wyżej werset i zapewniał, że naśladuje dobry przykład. Czyżby?
Przy lepszej znajomości pism apostoła Pawła, można podać więcej dowodów na takie postępowanie tego wielkiego sługi ewangelii. Choćby dobrze znane wyjaśnienia, jakimi dzielił się z wierzącymi w zborze korynckim, do których napisał wprost: „stałem się dla Żydów jako Żyd, aby Żydów pozyskać; dla tych, którzy są pod zakonem, jakobym był pod zakonem, chociaż sam pod zakonem nie jestem, aby tych, którzy są pod zakonem, pozyskać, dla tych, którzy są bez zakonu, jakobym był bez zakonu, chociaż nie jestem bez zakonu Bożego, lecz pod zakonem Chrystusowym, aby pozyskać tych, którzy są bez zakonu.” (1 Kor. 9:20,21). Bardziej wtajemniczeni w niuanse językowe wiedzą, że zwrot „chociaż sam  pod zakonem nie jestem” jest dopisany w rękopisie Aleksandryjskim, i dzięki Wulgacie znalazł się w innych przekładach. Nasza poczciwa Biblia Gdańska nie posiada tego dodatku.
Czy można wyciągnąć prosty wniosek, że nie jest ważne, w jaki sposób ewangelia jest zwiastowana, najważniejsze jest, aby „Chrystus był zwiastowany”? Absolutnie się z tym, nie zgadzam, ponieważ dla apostoła Pawła nie było rzeczy ważniejszej, jak szczerość i integralność, czyli zgodność pomiędzy zachowywaniem biblijnych norm życia i nauczaniem. Zacytuję tutaj jedynie jedno z jego wielu zapewnień, że „mówimy w Chrystusie przed obliczem Boga jako ludzie szczerzy, jako ludzie mówiący z Boga” (2 kor 2:17), „któremu z czystym sumieniem służę” (2 Tym. 1:3).
Apostoł Paweł, jak sam siebie określił, był nie tylko sługą ewangelii, lecz jej niewolnikiem. Posłusznie zwiastował Słowo Boże, które zawierało w sobie życie z Bożego natchnienia. Ewangelia, którą zwiastował, posiadała moc sama w sobie, objawiając wszystkim, że przez nią Bóg za pośrednictwem „Zbawiciela naszego, Chrystusa Jezusa, który śmierć zniszczył, a żywot i nieśmiertelność na jaśnię wywiódł” (2 Tym. 1:10). Dlatego Paweł wiedział, że „ewangelia zwiastowana wam przez nas, doszła was nie tylko w Słowie, lecz także w mocy i w Duchu Świętym, i z wielką siłą przekonania” (1 Tes. 1:5). Sposób jej zwiastowania był jedynie narzędziem, które sprawiało, że mógł docierać z nią do wszystkich środowisk, jakie w tamtym czasie spotykał na swojej drodze służby Bożej.
Dlatego, aby dotrzeć do Żydów, najczęściej kierował swoje kroki do synagog, które były właściwym miejscem do zwiastowania im Słowa Bożego. Szabat był tym dniem w tygodniu, gdy Judejczycy zgromadzali się na słuchanie słów z Pism Świętych. Paweł będąc w tym szczególnym miejscu dla Żydów, nie mógł demonstracyjnie pokazywać, że dla niego „Chrystus jest końcem Zakonu”, gdyż nikt nie słuchałby go dalej. Czy to było obłudą? Nie, gdyż otwarcie pisał, że zbawienie nie jest w Zakonie, a Żydzi mówili o nim, że „jest rozsadnikiem zarazy i zarzewiem niepokojów wśród wszystkich Żydów na całym świecie i przywódcą sekty nazarejczyków” (DzAp. 24:5). Dlatego też, jego wystąpienia w synagogach szybko się kończyły, nieraz brutalnym wyrzuceniem na bruk.
Paweł potrafił odróżnić rzeczy drugorzędne od zasadniczych. I chociaż nauczał, że „wszystko, co się sprzedaje w jatkach, jedzcie, o nic nie pytając dla spokoju sumienia” (1 Kor. 10:25), to o sobie powiedział, że „jeśli pokarm gorszy brata mego, nie będę jadł mięsa na wieki, abym brata mego nie zgorszył” (1 Kor. 8:13). Czy można takie postępowanie nazwać obłudą? Absolutnie, nie!. Bo jeśli mamy głębsze poznanie Bożych Prawd, to czy może ono przyczynić się „do zguby człowieka słabego, brata, za którego Chrystus umarł” (w. 11)?
Myślę, ze najlepszym podsumowaniem jakości służby apostoła Pawła w zwiastowaniu ewangelii są jego własne słowa: „służyłem Panu z całą pokorą wśród łez i doświadczeń, które na mnie przychodziły z powodu zasadzek Żydów, jak nie uchylałem się od zwiastowania wam wszystkiego, co pożyteczne, od nauczania was publicznie i po domach, wzywając zarówno Żydów, jak i Greków do upamiętania się przed Bogiem i do wiary w Pana naszego, Jezusa” (DzAp. 20:19-21). Jestem przekonany, że zasadzki i doświadczenia, o jakich wspomina, są dowodem na to, że Paweł mówił prawdę, bez posuwania się do kompromisów, aby zdobyć przychylność słuchaczy.
Natomiast, jeśli ktoś wykorzystuje świadectwo Pawła do własnych celów, aby głosić ewangelię dla pozyskania słuchaczy dla siebie, przystosowując się do ich grzesznego stylu życia, postępuje „podobnie jak Jannes i Jambres przeciwstawili się Mojżeszowi, tak samo ci przeciwstawiają się prawdzie, ludzie spaczonego umysłu, nie wytrzymujący próby wiary” (2 Tym. 3:8). Koniec takich kaznodziejów jest jasno określony - „daleko nie zajdą, albowiem ich głupota uwidoczni się wobec wszystkich, jak to się i z tamtymi stało” (w. 9).
Czy warto ryzykować, aby pozyskać sobie słuchaczy za wszelką cenę? Oby każdy, kto służy ewangelii, mógł powiedzieć wraz z Pawłem: „Dobry bój bojowałem, biegu dokonałem, wiarę zachowałem” (2 Tym. 4:7).
Henryk Hukisz

Friday, February 7, 2014

Handlowanie Słowem Bożym



 Po zainstalowaniu programu biblijnego na moim PC-cie, otrzymuję oferty dokupienia nowych „upgrad-ów” po okolicznościowej, dużo niższej cenie. Rozumiem ten mechanizm, ponieważ główny program jest dostępny jako „freeware”, i dla mnie jest wystarczającym do moich potrzeb.
Nie mam zamiaru jednak pisać o handlowaniu Biblią, bo uważam, że należy ją kupić, aby móc posiadać. Chyba, że kogoś nie stać na zakup, można wówczas podarować tę wspaniałą Księgę. Mam natomiast na uwadze traktowanie Słowa Bożego, jako towaru handlowego, jaki oferuje się do nabycia po atrakcyjnej cenie.
Pisałem już nieraz na temat niebezpieczeństwa stosowania reguł handlowych w kościołach, aby pozyskać więcej ludzi. Cel jest dobry, gdyż chodzi głównie o dotarcie z ewangelią do grzeszników, lecz nie każdy sposób jest odpowiedni do Kościoła, ze względu na jego wyjątkowy charakter. Kościół nie jest organizacją stworzoną przez ludzi, lecz jest żywym organizmem, jest Ciałem Chrystusa na ziemi. Stosowanie różnych form pozyskiwania ludzi do kościoła, na wzór organizacji świeckich, jest pomyleniem pojęć. Do Kościoła Jezusa Chrystusa nie można wciągać ludzi stosując sprawdzone chwyty handlowe, które być może są skuteczne w innych przypadkach. Nie można zachęcać ludzi, aby przyszli do kościoła, obiecując im „gruszki na wierzbie”, ponieważ Jezus zapewniał swoich uczniów: „Oto Ja posyłam was jak owce między wilki, bądźcie tedy roztropni jak węże i niewinni jak gołębice” (Mat. 10:16). Apostoł Paweł, zanim znalazł się w Kościele, który prześladował, usłyszał od samego Jezusa zapewnienie – „Ja sam bowiem pokażę mu, ile musi wycierpieć dla imienia mego” (DzAp. 9:16).
Spotykamy dziś przeróżne nazwy lokalnych zborów. Twórcy tych nazw starają się uczynić te określania miłymi dla uszu, aby brzmiały zachęcająco dla ludzi na zewnątrz. Chociaż w Biblii nie mamy żadnego przypadku nazwania lokalnej społeczności chrześcijańskiej oprócz odwołania do miejscowości. Stąd mamy zbór w Efezie, w  Koryncie, w Laodycei, itp... Nie mam nic przeciw nazwaniu lokalnego kościoła jakimś biblijnym określeniem, jak np. Filadefia, jeśli wierzący tej społeczności słyną z braterskiej miłości, czy Betel, dla podkreślenia, że kościół jest Domem Bożym. Z niepokojem jednak obserwuję tworzenie nazw na wzór stosowanych przez organizacje, które starają się przyciągnąć do siebie jak najwięcej ludzi, w celu sprzedania im czegoś, co polecają. Zauważyłem, że chwytliwym zwrotem jest „Kościół dla... Ostatnio zajrzałem na stronę internetową takiej organizacji religijnej, którą jej twórca nazwał „Kościół dla Ciebie”. Zadałem sobie pytanie, czy Kościół jest dla nas, czy my jesteśmy dla Kościoła? Odpowiedź zależy od tego, kto co potrzebuje, czy Kościół nas, czy nam potrzebny jest Kościół.
Chociaż można obronić argument, że Kościół jest dla nas, to jednak w tym przypadku, po przeczytaniu bloga pastora, zrozumiałem, dlaczego przyjął taką nazwę. Aby nie być posądzonym o jakieś zniekształcenia, podaję ten tekst w całości: „Wiele osób postrzega Kościół jako instytucję archaiczną. Tymczasem Kościół przez wieki był w awangardzie zmian. W czasach apostołów naśladowanie Jezusa było wielkim wyzwaniem. W średniowieczu (i w kolejnych epokach) twórcy sztuki sakralnej sięgali po środki wyrazu, o których świeccy autorzy nawet nie myśleli. Aż chciałoby się napisać, że Kościół był (prawie!) zawsze nowoczesny.  Sposób mówienia o Bogu to komunikat, który jeśli naprawdę jest tak ważny, jak utrzymujemy, to powinien być również zrozumiały (czyli współczesny i w treści i w formie). Głęboko wierzę, że Kościół nie tylko ma aktualne przesłanie, ale też potrafi wyrazić je językiem, który znają i rozumieją jego słuchacze.”
Jeśli Kościół jest Ciałem Chrystusa, to On sam dba o to, aby być zrozumiałym przez wszystkich, których umiłował. Skoro Biblia przedstawia nam Chrystusa, który jest „wczoraj i dziś, ten sam i na wieki” (Hebr. 13:8), to nie można Go unowocześniać. Jeśli ktoś przyłącza się do tych, którzy postrzegają Kościół jako instytucję archaiczną, to tak naprawdę nie zna prawdziwego Kościoła, który Chrystus umiłował, „aby go uświęcić, oczyściwszy go kąpielą wodną przez Słowo, aby sam sobie przysposobić Kościół pełen chwały, bez zmazy lub skazy lub czegoś w tym rodzaju, ale żeby był święty i niepokalany” (Efez. 5:26,27).
Nic dziwnego, że przywódcy takiej organizacji religijnej, prowadzonej zgodnie z nowoczesnymi normami handlowymi, pociągną ludzi, szukających nowinek. W aktualnym programie znajdują się „Walentynki”, które oferują spotkanie „Przez śmiech do lepszego małżeństwa”. Któż nie da się nabrać na wspaniale brzmiące hasło, aby śmiechem pokonywać poważne życiowe problemy rodzinne i małżeńskie? Zapewniam, że przyjdzie wiele osób, które jedynie dadzą się oszukać, jak kupujący na wspaniale brzmiącą reklamę towaru w nowoczesnym sklepie.
Apostoł Paweł, znając osobiście Pana Kościoła, zwiastował w Tesalonikach ewangelię, nie komunikat, która „doszła was nie tylko w Słowie, lecz także w mocy i w Duchu Świętym, i z wielką siłą przekonania; wszak wiecie, jak wystąpiliśmy między wami przez wzgląd na was” (1 Tes. 1:5). Dlatego Paweł pisał otwarcie, że „my nie jesteśmy handlarzami Słowa Bożego, jak wielu innych, lecz mówimy w Chrystusie przed obliczem Boga jako ludzie szczerzy, jako ludzie mówiący z Boga” (2 Kor. 2:17).
Ten wielki apostoł prawdziwej ewangelii zostawił potomnym polecenie, aby wiedzieli „jak należy postępować w domu Bożym, który jest Kościołem Boga żywego, filarem i podwaliną prawdy” (1 Tym. 3:15). A podwalina, czyli fundament nie powinien ulegać unowocześnieniom, gdyż „fundamentu innego nikt nie może założyć oprócz tego, który jest założony, a którym jest Jezus Chrystus” (1 Kor. 3:11).
Henryk Hukisz

Thursday, February 6, 2014

Woń śmierci



 Mówimy nieraz, że coś jest sprawą życia i śmierci. Z pewnością, w takim przypadku chodzi o coś bardzo poważnego, coś, od czego zależy czyjeś życie. Taką jest właśnie ewangelia, jaką zostawił Pan Jezus Kościołowi, aby ją zwiastowano, każdemu stworzeniu na ziemi. Polecenie, jakie Chrystus przekazał uczniom jest proste: „Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu” (Mar. 16:15).
Tak więc ewangelią jest wezwaniem do przyjęcie życia, jakie z łaski Bóg oferuje każdemu grzesznikowi. A ponieważ wszyscy jesteśmy zaliczeni do tej samej kategorii ludzi na ziemi, każdy z nas ma taką samą szansę na otrzymanie zbawienia. Jak napisał apostoł Paweł: „Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, dla wielkiej miłości swojej, którą nas umiłował, i nas, którzy umarliśmy przez upadki, ożywił wraz z Chrystusem - łaską zbawieni jesteście” (Efez. 2:4,5). Treść ewangelii jest wezwaniem do przyjęcia tego daru łaski, podobnie jak w sytuacji Sodom i Gomory, gdy Boży posłańcy wezwali Lota do ucieczki w góry. Polecenie, jakie usłyszał Lot było proste i zarazem bezwzględne: „Ratuj się, bo chodzi o życie twoje; nie oglądaj się za siebie i nie zatrzymuj się w całym tym okręgu; uchodź w góry, abyś nie zginął” (1 Moj. 19:17).
Gdy strażacy wyprowadzają ludzi z płonącego domu, ich polecenia musza być traktowane również poważnie i bezwzględnie. Nikt  z uciekających nie zatrzymuje się, aby dokończyć rozpoczęty posiłek, ani nie zajmuje się w czasie ucieczki rzeczami błahymi. Chodzi przecież o rzecz najważniejszą, o życie!
Kościół jest Ciałem Chrystusa i w Nim „poselstwo sprawujemy, jak gdyby przez nas Bóg upominał; w miejsce Chrystusa prosimy: Pojednajcie się z Bogiem” (2 Kor. 5:20). Nasze zbawienie znajduje się w pojednaniu z Bogiem, które jest możliwe jedyne w Chrystusie, gdyż „On tego, który nie znał grzechu, za nas grzechem uczynił, abyśmy w nim stali się sprawiedliwością Bożą” (w 21).
Niestety, kościoły czasów ostatecznych, zamiast zwiastowania ewangelii, jako ratunku przed wieczną śmiercią, coraz częściej zamienia się w kluby dobrej rozrywki. Pastorzy zapraszają ludzi niewierzących, aby przyszli do społeczności w celu dobrej zabawy (to have a fun). Zamiast wezwania do pokuty, zachęca się ludzi do udziału we wspólnych piknikach, wyjazdach na łowienie ryb, na koncerty muzyki, która niczym nie różni się od świeckich wykonań. Nic dziwnego, że liczba uczestników rośnie, bo przecież wielu jest chętnych, aby dobrze spędzić czas, po ciężkiej pracy. Żebym był dobrze zrozumiany, nie mam nic przeciw godziwej rozrywce, czy dobrze zorganizowanym relaksie, gdyż tego potrzebujemy. Lecz szkopuł w tym, że taką działalnością zajmują się specjalistyczne organizacje, natomiast rolą kościoła jest wyrywanie ludzi ze szponów diabelskich.
Problem widzę w tym, że coraz więcej ludzi wybiera takie luźne formy spędzania czasu zamiast poważnego słuchania Słowa Bożego, które „jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany” (2 Tym. 3:16,17). Takie „quasi-kościelene” społeczności zastępują dla wielu potrzebę wzięcia udziału w normalnym nabożeństwie, w czasie którego zwiastowane jest Słowo Boże. Oczywiście, aby tradycji stało się zadość „według swoich upodobań nazbierają sobie nauczycieli, żądni tego, co ucho łechce” (2 Tym. 4:3), i po sprawie, „wilk syty i koza cała”, jak mówi popularne porzekadło.
Ktoś powie: „Lecz o co chodzi? Byle tylko wszelkimi sposobami Chrystus był zwiastowany, czy obłudnie, czy szczerze, z tego się raduję i radować będę” (Filip. 1:18). To prawda, może się zdarzyć, że Duch Święty otworzy czyjeś serce na Słowo Prawdy, lecz to nie usprawiedliwia, aby głównym programem społeczności była zabawa.
Paweł również powiedział, że jesteśmy „wonnością Chrystusową dla Boga wśród tych, którzy są zbawieni i tych, którzy są potępieni; dla jednych jest to woń śmierci ku śmierci, dla drugich woń życia ku życiu. A do tego któż jest zdatny?” (2 Kor. 2:15,16). Bóg może posłać Swojego wiernego sługę do każdej społeczności bez względu na to, czy zwiastowane Słowo doprowadzi kogoś do zbawienia, czy stanie się obciążeniem w dniu sądu Bożego, gdyż, jak napisał apostoł Paweł, Bóg wymierzy karę tym, „którzy nie znają Boga, oraz tym, którzy nie są posłuszni ewangelii Pana naszego Jezusa” (2 Tes. 1:8).
Naszym zadaniem jest być wonnością Chrystusa, bez względu na to, czy będzie to woń ku życiu, czy też ku śmierci.
Henryk Hukisz

Wednesday, February 5, 2014

Fałszywy herold



  22 lipca 2013 roku cała Wielka Brytania wstrzymała oddech, gdy w Londynie na schodach St. Mary Hospital pojawił się kolorowo ubrany starszy pan i w bardzo oficjalnym stylu ogłosił narodziny następcy tronu. Narodziny „royal baby” zajmowały pierwsze miejsca w mediach na całym świecie, nawet zaczęto porównywać to wydarzenie do narodzin Chrystusa.
Po kilku miesiącach pojawiła się już mniej medialna wiadomość, że królewski herold był samozwańczym sługą dworu królewskiego, gdyż pan Tony Appleton wystąpił w tej szczególnej roli z własnej woli. Przyjechał taksówką na zaplecze szpitala i w bogato ozdobionym stroju podał do publicznej wiadomości, że za jego plecami narodził się następca brytyjskiego tronu. Napisano później w prasie, że był to najlepszy medialny oszust ostatnich czasów.
Apostoł Paweł napisał do Tymoteusza, swego naśladowcy w służbie zwiastowania ewangelii Chrystusowej: „każ słowo Boże, nalegaj w czas albo nie w czas, strofuj, grom i napominaj ze wszelką cierpliwością i nauką” (2 Tym. 4:2 [B.G.]). Celowo podałem ten werset z Biblii Gdańskiej, gdyż w oryginale zostało użyte słowo „keruson”, które znaczy więcej niż „głoś”, gdyż jest nawiązaniem właśnie do służby herolda, którego zadaniem jest podawanie do publicznej wiadomości informacji z polecenia króla. Sądzę, że w naszym języku słowo „głosić” ma słabsze znaczenia niż „kazać” lub „nakazywać”. Według Słownika Języka Polskiego, „głosić”, znaczy – czynić coś wiadomym, upowszechniać jakieś idee, hasła, myśli, propagować coś; wyrażać jakieś treści” (PWN), natomiast „kazać”, oznacza – „wydawać rozkaz, polecenie; żądać, polecać, nakazać, powodować, sprawiać, że coś się dzieje, zmuszać do czego swoim postępowaniem, nie rozkazem” (tamże).
Wszyscy jesteśmy Bożymi heroldami, tak należy rozumieć polecenia apostolskie. Służba zwiastowania Słowa Bożego została przekazana każdemu, kto uwierzył w Pana Jezusa i jest Jego naśladowcą. Jezus powiedział wprost: „Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu” (Mar. 16:15). Ewangelista Marek zaświadczył również o uczniach Pańskich, że „oni zaś poszli i wszędzie kazali, a Pan im pomagał i potwierdzał ich słowo znakami, które mu towarzyszyły” (Mar. 16:20).
Zadaniem herolda jest podawanie do wiadomości, a może nawet nakazywanie przyjęcia do wiadomości Bożych prawd. Herold, to coś więcej niż ambasador, gdyż ten drugi zajmuje się negocjowaniem, przekonywanie do praw obowiązujących w jego królestwie. Herold występuje w imieniu Boga, i czyni wiadomym Jego prawa, mówi w autorytecie Pana. Słowo Boże posiada autorytet w sobie, gdyż jest natchnione przez samego Boga. Autor Listu do Hebrajczyków podał definicję Słowa Bożego, że „jest żywe i skuteczne, ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić zamiary i myśli serca” (Hebr. 4:12). Skuteczność tego Słowa nie wynika z cech posiadanych przez tego, który je wypowiada, lecz z posiadanego w sobie natchnienia. Dlatego, według zapisanej relacji przez Marka, zwiastowane przez uczniów Słowo, Pan potwierdzał czynnie. Dzięki temu ewangelia miała moc, jaka płynęła wprost z krzyża, a  nie z umiejętności przekonywania słuchaczy. Apostoł Paweł doświadczył w swoim sercu tej mocy, dlatego gdy wybierał się do Koryntu, powiedział: „nie przyszedłem z wyniosłością mowy lub mądrości, głosząc wam świadectwo Boże” (1 Kor. 2:1). Wiedział, że jedyne Słowo Boże ma moc, dlatego, jak sam to określił: „przybyłem do was w słabości i w lęku, i w wielkiej trwodze, a mowa moja i zwiastowanie moje nie były głoszone w przekonywających słowach mądrości, lecz objawiały się w nich Duch i moc, aby wiara wasza nie opierała się na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej” (1 Kor. 2:3-5).
Prawdziwym heroldem może był jedynie ten, kto został powołany przez samego Pana. Niestety, zdarza się, że pojawiają się samozwańczy heroldowie. Mają wprawdzie dobre zamiary, lecz bez Bożego namaszczenia nie sa w stanie reprezentować Boga, lecz jedynie własne dobre chęci. A to nie wystarczy, aby przekazywać Boże prawdy. Gdy byłem jeszcze młodym chrześcijaninem, spotkałem tzw. „badaczy Pisma Świętego”. Prawdą jest, że badali Słowo Boże, podobnie jak Żydzi za dni Chrystusa, o których Pan powiedział: „Badacie Pisma, bo sądzicie, że macie w nich żywot wieczny; a one składają świadectwo o mnie, ale mimo to do mnie przyjść nie chcecie, aby mieć żywot” (Jan 5:39,40).
Podobnych ludzi spotykamy cały czas. Wielu jest samozwańczych heroldów, którzy myślą, że samo mówienie o Bogu daje im prawo do występowania w Jego imieniu.
Henryk Hukisz

Sunday, February 2, 2014

Amerykański bóg



 Jednym z bardziej popularnych programów telewizyjnych jest „American Idol”, który promuje zdolnych wokalnie ludzi. Z kilkudziesięciotysięcznej masy poddanej pierwszym przesłuchaniom, po całej serii występów na scenie muzycznej pojawia się kolejny „idol”, który może powtórzyć los zeszłych przedwcześnie gwiazd uwikłanych w uzależnienie od środków dopingujących.
Lecz prawdziwym amerykańskim idolem jest odbywający się dziś „Super Bowl”, czyli finał rozgrywek futbolowych. Reporterzy i komentatorzy sportowi używają określeń na miarę wydarzeń ogólnoświatowych, nazywając te narodowe rozgrywki futbolu amerykańskiego „mistrzostwami świata” (World Chempionship).
Poziom medialny osiągnie swoje apogeum dzisiejszego popołudnia. Główne wiadomości podawane w dziennikach telewizyjnych dotyczą wszystkiego, co związane jest w tym sportowym wydarzeniem, nawet w najmniejszym stopniu. Odnosi się wrażenie, że sama piłka zostaje zepchnięta na margines, a pierwsze miejsce zajmują sprawy związane z robieniem pieniędzy przy okazji tych mistrzostw. Ppodaje się ile zarobią sprzedawcy „fast-food’ów”, jakie kolosalne ceny zapłacą sponsorzy, których reklamy specjalnie zrobione na te okazję będą mogli zobaczyć nie tylko kibice na stadionie „Matlife” w New Jersey, ale również i miliony telewidzów w niezliczonej ilości barów rozsianych po wszystkich Stanach. Temat tego wydarzenia nie omija również kościołów, gdyż o tym rozmawia się w kuluarach, i kaznodzieje chętnie nawiązują bądź do gry, bądź to do sławnych postaci z kręgów futbolowych.
Przebywając obecnie więcej w środowisku amerykańskim, czuję się obco, bo ani nie znam nazwisk sportowych bohaterów, ani nie rozumiem zasad tej gry. Obserwując okazjonalnie jakiś mecz tej dyscypliny sportowej, mam wrażenie, że gra polega na rzucaniu się całej drużyny na jednego piłkarza z drużyny przeciwnej, po to, by po gwizdku sędziego powtórzyć ten sam manewr. No, ale to jest tylko moja odosobniona opinia. Inni bawią się świetnie, a ich emocje osiągają apogeum w momencie, gdy zawodnik zrobi „touch down”, czyli położy owalną piłkę na odpowiednim polu.
Poziom fascynacji tymi mistrzostwami kojarzy się dla mnie z pewnym biblijny wydarzeniem. Gdy Mojżesz został wezwany przez Boga, aby stawił się na górze Synaj z dwiema kamiennymi tablicami, cały naród domagał się od swoich przywódców, z Aaronem na czele, aby uczynili im boga, którego będą mogli uwielbić, mówiąc: „nuże, uczyń nam bogów, którzy pójdą przed nami” (2 Moj. 32:1). Cały lud złożył drogocenne ofiary ze złota, jakie posiadali, tak że wkrótce zobaczyli na własne oczy, to co chcieli – boga, którego mogli widzieć. Gdy oczekiwania ludu spełniły się, „wcześnie rano, złożyli ofiary całopalne i przynieśli ofiary pojednania; i usiadł lud, aby jeść i pić. Potem wstali, aby się bawić” (2 Moj. 32:6). Ciekawe jest to, że hebrajskie słówko „tsachak”, oddane w naszym przekładzie jako "bawić się", można przetłumaczyć jako „pusty śmiech”, „otwarte naśmiewanie się”, lub „uprawianie sportu”.
Nie mam nic przeciwko uprawianiu sportu, lecz jak już wcześniej wspomniałem, w tym wydarzeniu, jakim ogarnięta jest dziś cała Ameryka, sport znajduje się jakoby na marginesie, a w centrum to, co uwielbiają obywatele tego kraju – dobra zabawa. Na naiwności amerykanów sporo biznesów zbija fortuny, dostarczając ludziom to, czego sobie życzą sobie najbardziej, aby mieć „fun”, czyli dobrą zabawę.
Dziś można przekonać się naocznie, kto jest bogiem tego narodu. Bardzo to smutne, a szczególnie w czasie, gdy fundamentalne Boże wartości są spychane na margines, o ile w ogóle nie odrzucane przez większość, która świetnie się bawi dziś wieczorem, oddając cześć umiłowanemu bogu, jakiego sami dla siebie stworzyli.
Bóg wyraźnie powiedział: "Nie będziesz miał innych bogów obok mnie. Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył, gdyż Ja Pan, Bóg twój, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze winę ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą" (2 Moj. 2:3-5).

Henryk Hukisz